W oczekiwaniu na otwarcie jedynego interesującego mnie kierunku – dziennikarstwa, pomyślałam sobie, a co tak będę siedzieć po próżnicy i bąki zbijać. I poszłam na reklamę. Poszłam, skończyłam i zaczepiłam się po praktykach w dość znanym w mieście studiu reklamy wizualnej. Cholera, nie wiedziałam ze ta praca tak mnie zabierze. Nauczyłam się wielu przydatnych ciekawych rzeczy. Potrafię, na ten przykład, całkowicie okleić samochód. Całkowicie. Nie wiem do czego ta umiejętność miałaby mi służyć, ale jest to, poniekąd, fascynujące. Gdyby tak wypuszczono mnie z taczką rulonów czarnej folii, w miasto, a najlepiej na jakiś duży parking – z pewnością pojawiłabym się w wieczornych wiadomościach.
No więc, w pracy okleiłam dwa samochody. Nie musiałam tego robić, ale zrobiłam i to w ramach comiesięcznej pensji, czyli najniższej krajowej. Później oglądałam w tv program, i dowiedziałam się ile za coś takiego biorą. I oplułam się gorącą herbatą. I szczena ma miękko opadła na podłogę, a prawe oko zaczęło żyć własnym życiem.
Do moich licznych przygód w studiu zaliczam niewątpliwie całonocne oklejanie tirów oraz okien sklepowych. Na 15 metrowym wyciągniku, przy 11 stopniowym mrozie. Albo na odwrót. Dla zobrazowania: woda służąca za podkład, zamarzała w połowie drogi, między spryskiwaczem a szybą…
Po zakończeniu współpracy z firmą, sama zajęłam się projektowaniem wystaw i oklejaniem sklepów znajomych. Nabawiłam się też choroby zawodowej, pokazując każdemu, kto chciał (lub nie chciał, a częściej nie chciał) patrzeć, które reklamy w mieście są moją robotą. Oczywiście, nie mogłam się powstrzymać od przekłuwania bąbelków i wyrównywania folii na innych reklamach.
Potem trochę się w moim życiu pokopało i nie pracowałam nigdzie, a co za tym idzie – odwiedzałam PUP i inne tego typu przybytki rozkoszy. Przy okazji zainteresowałam się, co ma mi do zaoferowania państwo, a państwo miało mi do zaoferowania gówno niewiele. Pomyślałam, że to nie fair, że tyle czasu na nie tyrałam. Pomyślałam też, że lepszy rydz w lesie, niż na ścianie w łazience. Cokolwiek to znaczy.
Skomputeryzowana siateczka powiązań między instytucjami, mająca na celu usprawnienie pracy – bardzo mnie irytowała. Wystarczyło, że w jednym urzędzie zerknięto w kompa i już wiedziano, że figuruję w innym, znano moje dotychczasowe miejsca pracy, stan cywilny i prawdopodobnie rozmiar buta. Wiedziano też, że jestem bezrobotna, co prowokowało idiotyczne komentarze pań urzędniczek:
„Naprawdę nie może pani znaleźć pracy? Z taką znajomością angielskiego?” /Wybałuszyłam na nią gały, myślałam, że żartuje, ale była śmiertelnie poważna zadając mi trzecie pytanie:
„To nie mogła pani na jakiś kurs się zapisać w międzyczasie?” To chyba było ostatnie z pytań, bo przyglądała mi się w oczekiwaniu. Postanowiłam odpowiedzieć od końca.
„Po pierwsze: nie zapisałam się na kurs w międzyczasie, bo wolałam podjąć studia. W międzyczasie. Co zresztą uczyniłam, i które skończyłam. Po drugie: naprawdę sądzi pani, że znajomość języka, którym posługuje się ponad połowa społeczeństwa jest moją przepustką do kariery? Gdyby to był, no, powiedzmy chiński, to rozumiem. Po trzecie: nigdy nie twierdziłam, że nie mogę znaleźć pracy. Ja jej po prostu nie szukam.” Prawdziwy szok, jak można się było spodziewać, wywołało to ostatnie zdanie.
„Jak to?! Dlaczego nie szuka pani pracy?!”
„Bo nie chcę. Napracowałam się w życiu tyle, że należy mi się przerwa, odpoczynek jakiś, mam dosyć, stop, finito!”
Nie wywalczyłam wiele, ale, noszkurwa, przynajmniej byłam szczera.
Niektóre telewizyjne reklamy są tak żenujące, że przy nich żart Karola z Familiady to kwintesencja poczucia humoru. Gdy po raz pierwszy usłyszeliśmy określenie „Akademia Menopauzy” – wyliśmy z Tomkiem ze śmiechu. Teraz czekamy na „Uniwersytet Miesiączki”. Polska aktorka, znana z jakiegoś serialu, nazywana jest przez Tomka „Gosią – dilerką”, bo wciska wszystkim prochy na uspokojenie.
Zarejestrowałam się w PuP. I tu kolejne dziwadła. „Według naszych informacji, nadal przebywa pani na macierzyńskim…” /Byłam pewna, że mowa o Tamaludze/”… od 2000 roku.” A nie, jednak o Oliwii. „Eee?” – zapytałam z wrodzoną inteligencją i wdziękiem. Myślałam, że się przesłyszałam, więc usłużna pańcia powtórzyła.
No i mam iść do ZUS wyjaśnić sprawę. Nie dowiedziałam się, niestety, jak to możliwe, że od tego czasu zaliczyłam dwie prace z długim stażem, dwukrotnie też rejestrowałam się u nich. Gdy tak o tym myślałam, bujając się na krzesełku w boksie, wpadł bezrobotny Heniek i zrobiło się zamieszanie.
„To ja, Heniutek! Witam miłe panie! Pani Elu, co pani taka markotna? Ma tu czekoladkę. A pani Kasia – kwiatuszka, bo sama piękna jak ten kwiatuszek!” Zerknęłam na panią Kasię. Nie mnie oceniać jej urodę. Bezrobotny Heniek najwyraźniej weteran pośredniaka – czuł się tu jak w domu. Zastanowiłam się, czy i mnie to czeka i perspektywa ta mocno mnie przeraziła. A może nie będzie tak źle? Może lepiej zostać na wiecznym bezrobotnym, niż na wiecznym macierzyńskim? Skupiona na myśli tej ostatniej – udałam się w drogę powrotną do domu, bo a nuż moja siedemnastolatka powróciła ze szkoły i wymaga, na ten przykład, zmiany pieluchy?