Człowieku, bruździsz mi w mleku

Obejrzałabym sobie jakiś film dobry. Ostatnio rzadko oglądam filmy. A dobre, to już w ogóle. Miałam nawet nadzieję, że telewizja, jak to ma w zwyczaju, podłapie temacik, a tu nic. Taki długi strajk, a oni nie puścili ani „Pana od muzyki”, ani, „Uśmiechu Mony Lisy”, ani „Młodych gniewnych”, że o „Stowarzyszeniu Umarłych Poetów”, nie wspomnę. Kazali mi się zadowolić kilkoma filmami, na które to zawsze, ale to zawsze trafiam w połowie oraz polskim gównem kinem akcji, które omijam szerokim łukiem (gdy lecą – obchodzę kanapę z drugiej strony). Oczywiście, że mogę sobie obejrzeć online, ale gdy otwieram laptop to zawsze wynajdę coś ciekawszego. Jeśli włączyłabym film, to tylko na nim musiałabym skupić uwagę, a tak – klikam sobie, a w tle (telewizorze) leci film, na który od czasu do czasu podnoszę leniwe spojrzenie.

……….

Nasz narożnik, który każdą sprężyną i dziurą wołał o pomstę do nieba, przestał wołać. Zaczął błagać o eutanazję. Ulitowawszy się nad nim, postanowiłam wreszcie zamówić nowy. Jaki to problem? Dziesiątki już rzeczy zamawiałam przez Internet, to z narożnikiem sobie nie poradzę?!

Szukałam wśród ładnych, praktycznych i tanich, pomimo przeświadczenia, że jakoś to się wzajemnie wyklucza. Pierwszy – 1300 złotych, prosty, bez udziwnień, z ładnymi podusiami. Drugi – też ładny i o stówę tańszy. Trzeci – jeszcze tańszy, w dodatku z półką z boku. Czwarty – dwie półki z boku, dodatkowe poduszki, piąty zapewne sam parzył kawę, nie pamiętam. I tak dalej, i tak dalej…

Okazało się, że:

Ten najdroższy miał dowóz gratis, więc najtańszy z dowozem dorównywał mu ceną. Półka z boku trzeciego, nie wliczała się w jego cenę. Czwarty, z kolei, nie miał funkcji spania (na ch*j mu te poduszki?!). Piąty miał za mały schowek na pościel. Szósty i siódmy nie były uniwersalne; jeden miał orientację lewą, drugi prawą, a ja, choć tolerancyjna, to jednak w tym wypadku orientacja miała dla mnie znaczenie.

Przez dwa tygodnie wybierałam narożnik, a raczej przez dwa tygodnie wisiały u góry w postaci pootwieranych okienek. Gdy tylko miałam do nich wrócić, dostawałam migawki lewego oka z drgawkami, naprzemiennie. W końcu kliknęłam na chybił trafił i, wierzcie lub nie, NIE MAM POJĘCIA który kupiłam.

……….

Pewien członek naszego gospodarstwa domowego znalazł zatrudnienie. Chciałabym powiedzieć, że to Wika, ale ta po pierwsze wciąż szuka, a po drugie, jakkolwiek to nie zabrzmi, nie należy już do naszego gospodarstwa. Tak: Tamaluga chodzi do pracy, a raczej jeździ rowerkiem na czterech kółkach. Nie wiem dokładnie, czym się para i gdzie znalazła zatrudnienie, ale podejrzewam, że w okolicach kuchni. Codziennie rano, bowiem, zakłada plecaczek, siada na rowerek i ze słowami „Papa, Tami telaś jedzie do placi” wyjeżdża z pokoju. Nie ma jej dłuższą chwilę, więc zakładam, że jakieś czynności są przez nią podejmowane. Bardzo się cieszę, oczywiście. Szkoda tylko, że nasz budżet jakoś się nie zmienia.

……….

Tomek mi ostatnio bruździ. Zaczynam już podejrzewać, że celowo.

– Znowu nabruździłeś mi w mleku, a potem się zawinąłeś.

A mina jego bezcenna.

– Co zrobiłem, a potem co zrobiłem?

– Nabruździłeś mi w mleku. I się zawinąłeś.

– Nabruździłem?

– W mleku.

– Aha.

– To trochę moja wina, bo zapominam, że lubisz bruździć i stawiam kubek w miejscach grożących brużdżeniem.

– Czyli gdzie?

– Czyli pod szafką z chlebem, a ty tak wyjmujesz chleb, że okruchy lecą do mleka i mleko jest zabrużdżone.

– Niechcący? – pyta, więc sam nie wie.

– Może i niechcący, ale potem dostrzegasz zabrużdżenie i uciekasz, zamiast się przyznać.

– To może stawiaj kubek gdzie indziej – proponuje bardzo, bardzo ostrożnie i  wycofuje się w bezpieczny obszar pozakuchenny.

……….

Dopisek: Właśnie przyjechał narożnik. Głowę dam, że zamawiałam inny… :-/

Igrzyska śmierci

 

Chyba każdy, kto najpierw obejrzy jakiś film, a potem sięgnie po książkę, nie opędzi się od wizji, grających w nim aktorów. Czy chce, czy nie, porównuje postaci, ocenia czy pasują, czy może wręcz przeciwnie. W tym wypadku, oczywiście, było tak samo, jednak wciąż trudno jest mi stwierdzić z całą pewnością, że dokonano idealnego wyboru. Niemniej, podczas castingu spisano się całkiem nieźle. Miałam tylko kilka zastrzeżeń, co do wyglądu bohaterów. Książkowa Katniss jest niewysoka, wręcz filigranowa, co trudno jest powiedzieć o grającej ją Jennifer Lawrence. Pita, z kolei jest niezwykle przystojny, a w filmie… jednak nieco mniej, ale to rzecz gustu. Inaczej też wyobrażałam sobie Cinnę, stylistę, przygotowującego Katniss do Igrzysk. Inaczej, ale nie lepiej – wszak Lenny Kravitz urodą zwala z nóg, więc nie mogę się czepiać.

Film „Igrzyska śmierci” wywarł na mnie ogromne wrażenie, mogę go oglądać na okrągło, gdy tylko leci w TV. Po raz pierwszy – rzecz niesłychana – miałam wątpliwości, czy książka dorówna filmowi. Po lekturze okazało się, że nadal lubię film, a teraz jeszcze dodatkowo książkę.

Dla tych, którzy nie oglądali i nie czytali nie mam złotej rady, bo trudno stwierdzić jaka kolejność jest właściwa. Myślę, że nie ma to znaczenia, bo z jednej strony świetnie się uzupełniają, a z drugiej zachowują odrębność.

Nie wiem, czy jest sens pisać o fabule, może tylko pokrótce, dla tych, którzy jeszcze się z nią nie zetknęli.

Fantastyka nie należy do moich ulubionych gatunków, a jednak lubię taką wizję świata i możliwe scenariusze, co by było, gdyby. Albo raczej co będzie jeśli (jeśli co?), jakie będzie życie tych, co przetrwają (przetrwają co?) Wielką katastrofę? (do której zapewne sami doprowadzimy). Tak, czy inaczej nie jest to wyjaśnione ani w książce, ani w filmie, więc i ja uznam to za mało istotne.

Mamy zatem nowy świat, już po. Wiele lat po. Ziemia, należąca onegdaj do Stanów Zjednoczonych, jest teraz państwem Panem, podzielonym na 13 dystryktów. W Panem panuje ustrój totalitarny, z siedzibą rządu w stolicy – Kapitolu. Państwo jest samowystarczalne, a poszczególne dystrykty odpowiadają za pokrywanie podstawowych potrzeb. Oczywiście główne racje wędrują do Kapitolu oraz elit, a mieszkańcy dystryktów głodują. Jedyny bunt został krwawo stłumiony przez rząd, który na pamiątkę tego wydarzenia, ku przestrodze społeczeństwa, organizuje coroczne igrzyska. W igrzyskach na śmierć i życie, walczą trybuci, wylosowani z każdego dystryktu. Katniss zgłasza się na ochotnika, zastępując młodszą siostrę.

Fabuła filmu i treść książki pokrywają się, wiadomo. Wiadomo też, że film ma określony czas trwania i nie jest w stanie oddać wszystkiego, co zawiera książka. O ile brak mniej istotnych rzeczy można zrozumieć, o tyle tych znaczących dla całej opowieści – już nie bardzo. Weźmy, na ten przykład, kosogłosa. W filmie motyw tego ptaka przewija się w wielu scenach, i widz ma poczucie, że jego obecność jest ważna, że coś oznacza… Tylko co? W książce zostaje wyjaśnione skąd się wziął, dlaczego, co więcej – okazuje się, że odgrywa dość istotną rolę.

Ale, co złego to nie ja, i czepiać się dłużej nie zamierzam. Zwłaszcza, że i film, i książka warte są poświęconego im czasu.

SKRYTA NAMIĘTNOŚĆ

„Skryta namiętność”/ „Untamed heart”

reż. Tony Bill

1993

 

I znowu: nie przepadam za filmami o miłości. Zwłaszcza za łzawymi melodramatami. Czasami z sentymentu obejrzę jakąś komedię romantyczną z lat 80 i tyle. Siłą rzeczy, więc, odnoszę się do tego gatunku bardzo sceptycznie. Po takim wstępie powiem tylko, że „Skryta namiętność” jest jednym z moich ulubionych filmów.

Nie skupiajmy się na polskim tłumaczeniu tytułu, bo zniechęcimy się na starcie. Jak powszechnie wiadomo, tłumaczenie tytułów filmów nie jest naszą najmocniejszą stroną. Pozostańmy zatem przy oryginale – Untamed heart (też nie do końca trafnym, ale zdecydowanie lepszym).

Tak: to historia o miłości. Taka, tam, typowa: babka, facet i tak dalej. Film nie zdobył wielkiej popularności, mało tego – większość moich znajomych nigdy o nim nie słyszała. Mnie samej dopiero niedawno udało się go odnaleźć w Internecie, bo wcześniej wiele razy próbowałam bez powodzenia. Film przeszedł bez echa, a szkoda…

Muzyka:

Muszę od niej zacząć, bo jest niesamowita, no po prostu nie-sa-mo-wi-ta, i stanowi z obrazem nierozłączną całość, idealnie wpasowując się w tło. Nie, właściwie nie jest tłem, jest pełnoprawnym bohaterem.

Obsada:

Świetnie dobrane postaci: każda z nich zwyczajna (poza głównym bohaterem), a przez to (paradoksalnie) wyrazista i zapadająca w pamięć.

Fabuła:

Banalna? Może się tak wydawać, jednak przeplatające się wątki czynią ją interesującą i nieprzewidywalną.

ONA: Caroline (Marisa Tomei). Ładna, ale typowa amerykańska dziewczyna. Dużym atutem filmu jest właśnie ta jej przeciętność, a raczej jej przeciętność w zderzeniu z nieprzeciętnością męskiej postaci. Średniozamożna rodzina z małego miasta, matka, ojczym, brat. Dziewczyna pracuje jako kelnerka w barze. Ma za sobą kilka nieudanych związków, przez co czuje się sfrustrowana i samotna.

ON: Adam (Christian Slater). Wychowany w sierocińcu, skryty i nieśmiały chłopak, który według legendy ma serce króla małp. Samotny, stroniący od ludzi i… dziwny. Mogłabym policzyć wszystkie słowa wypowiedziane przez niego w filmie.

Postacią drugoplanową, koleżanką Caroline jest Cindy, grana przez rewelacyjną Rosie Perez. Tu zatrzymam się na chwilę, bo bardzo lubię tę zwariowaną, krzykliwą aktorkę, o dużej charyzmie. Może nie jest bardzo popularna, ale świetnie sprawdza się właśnie w rolach drugoplanowych. Zresztą w ogóle obsada nie była mi znana (poza Christianem Slaterem), gdy po raz pierwszy, w latach 90 oglądałam ten film.

Film jest doskonały w tej swojej prostocie, ta prostota czyni go takim. Chwyta za serce, podkreśla najważniejsze wartości, zawiera wątek kryminalny, sporą dawkę humoru i… muzykę, której nie da się zapomnieć.

Klimatycznie pasuje do świąt, więc jeśli ktoś ma ochotę trochę poryczeć pod choinką to………..

KAMERZYSTA

 

 

Marc Raabe, „Kamerzysta”, („Schnitt”), 2012.

 

Pisanie powieści jest jak montowanie filmu, tylko ze słów, zamiast z obrazów,

powiedział autor, Marc Raabe. Wie co mówi, bo filmowcem jest w istocie, producentem filmików, dokumentów, reklam, trailerów i spotów. Od sześciu lat jest też pisarzem, który zdążył dołączyć do grona poczytnych mistrzów niemieckiego psychothrillera. „Kamerzysta” jest jego debiutem, na co też warto zwrócić uwagę.

Kamerzystę dorwałam w Międzyzdrojach, ale nie wskoczyłam z uśmiechem przed obiektyw, tylko go przeczytałam. Ale dopiero w domu, po powrocie.

Jest to thriller. Dość mocny. Moją uwagę przykuł fakt, że akcja dzieje się nie w Stanach, a w Niemczech, w Berlinie. Jeśli autor miał na celu, między innymi wypromować swoje miasto, to mu się udało. Książka zawiera szczegółowe opisy ulic, i nie ma znaczenia, że ukazuje dość mroczne oblicze Berlina. Druga rzecz to postaci, które są tak przeciętne, jak nieodgadnione, więc przez dłuższy czas trudno się zorientować kto jest dobry, a kto wręcz przeciwnie. I to są dwa główne plusy.

Akcja, choć z początku wydaje się trywialna, to ostatecznie trzyma w napięciu. No i jest nieprzewidywalna – do końca nie wiedziałam, co się wydarzy, nie mówiąc już, że za czarny charakter obstawiałam kogoś zupełnie innego (z głównym bohaterem włącznie!) No, bo tam nikt nie jest do końca cacy i do końca be, prawie nikt.

Fabuła:

Główny bohater – czterdziestoletni Gabriel. Właściwie nie wiedziałam, co o nim myśleć i on sam na początku nie wiedział o co mu chodzi. Poza krótką wzmianką z dzieciństwa, nie wiemy o nim nic. Mieszka w Berlinie, ale nie bardzo wiadomo, co się z nim działo przez ostatnie lata i dlaczego nagle randomowy Rosjanin zatrudnia go w swojej firmie ochroniarskiej. Z krótkich zajawek i głosów w jego głowie (!) dowiadujemy się, ze… jest dziwny. A tu nagle się okazuje, że jest związany ze znaną dziennikarką i w dodatku będą mieli dziecko. No, trochę się kupy nie trzymało.

Ona, jak to dziennikarka, jest silna i przebojowa. (Dlaczego dziennikarki zawsze muszą być silne i przebojowe? To wywołuje u mnie zażenowanie). Jest dosyć znana, ale bez przesady. Dlaczego udaje jej się zrobić wywiad z najbogatszym człowiekiem w mieście, obsesyjnie chroniącym swoją prywatność, nigdy nie zostaje wyjaśnione.

No, dobra, co by więcej nie zdradzać, dodam tylko, że akcja od pewnego momentu robi się dynamiczna i trudno się oderwać. Pojawia się dawno nie widziany brat Gabriela, z którym łączy go traumatyczne wydarzenie i ponura tajemnica. Ich dzieciństwo splata się z teraźniejszością, a kluczem do wszystkiego jest odzyskanie wspomnień, które zostały wyparte przez udręczony umysł bohatera.

A w ogóle to: ciemność, strach, piwnica, wstydliwe filmy, kasety VHS i Luke Skywalker.

Książka przypadnie do gustu tym, których fascynuje ludzki umysł. Jego możliwości, ale też mechanizmy obronne. I tym, którzy szukają odpowiedzi na pytanie czy, i w jakim stopniu przeżycia z dzieciństwa wpływają na dorosłe życie. No i tym, którzy z praktycznych względów, chcieliby wiedzieć jak wywinąć się z rąk psychopaty.

Selera nać, ku*wa mać, a pomidory mam do tej pory

Jak zapewne zdążyliście się zorientować, dodałam ostatnio dwie kategorie, gdyż potrzebę palącą poczułam do dzielenia się z wami książką i filmem. Będę tam wrzucać, raz na jakiś czas, nie hity i nowości, raczej pozycje które zapadły mi w pamięć, przede wszystkim te dobre, ale też, od czasu do czasu, te których nie polecam. Co nie znaczy, że nie będzie nowości w ogóle. Po prostu póki co, nie mam ani weny, ani czasu na latanie do kina. A co do nowości książkowych to też parcia, jako takiego, nie odnotowałam.

Nie wiem tylko jak zrobić, żeby tekst nie był widoczny jako nowy wpis, ale otwierał się po kliknięciu na daną kategorię. Może tak się nie da. Może sama nie wiem, o co mi chodzi.

Pozostając niejako w temacie.

Oglądam „Powrót Jedi” i uświadamiam sobie, że gdy „Gwiezdne Wojny” weszły do kin (z dwuletnim opóźnieniem) to było wielkie wydarzenie. Stało się w kolejce po bilety jak by od tego zależało życie. Potem odtwarzało się w pamięci wątki i dialogi, konsultowało z kolegami. Nikomu do głowy nie przyszło, że kiedyś usiądzie sobie w domu, przed telewizorem i obejrzy „Gwiezdne Wojny” w idealnej jakości, z możliwością nagrania, zatrzymania, cofania… No, szok. Ale kino lat 80 miało swój urok, a bilety były tak tanie jak porcja lodów z automatu, więc łaziło się do kina co drugi dzień. Zabawne było to, że oprócz „nowości” kina serwowały to, co miały pod ręką. Często były to randomowe filmy sprzed 5, a nawet 10 lat. Zwłaszcza w tych małych kinach. Pamiętam, że na wczasach w Międzyzdrojach, gdy była brzydka pogoda chodziłam z innymi dzieciakami do kina „Słowianin” (o ile dobrze pamiętam) i często byliśmy jedynymi widzami 😀

Wika ma nowego chłopaka. Jak to mówią „lepszy znany wróg, niż nowy”, czy jakoś tak, ale co robić? Muszę pogodzić się z tym, że są rzeczy na które nie mam wpływu, albo wpływ mój jest minimalny. No, będę się musiała jakoś przyzwyczaić. Nowy chłopak, chcąc wkupić się w nasze łaski przyniósł pomidory z działki. Właściwie zasypał nas nimi i przez dwa tygodnie zrobiłam z nich wszystko, co można z pomidorów zrobić. Zabrakło mi pomysłów. Poprzedni chłopak Wiktorii przynosił ogórki gruntowe. Ja nie wiem, skąd ona ich wynajduje.

Anyway, jak mówią starzy górale, w pewnym momencie miałam na stole w kuchni sto kilo pomidorów, sto kilo jabłek od sąsiadki, sto kilo gruszek nabytku własnego, sto kilo jeżyn z zablokowej kradzieży i jeden kalafior, który pasował do reszty jak trampki do futra. Przeżyłam chwilowe załamanie. Stałam wpatrzona w te… dary ziemi, polskiej ziemi, i zawiesiłam się. Nie wiem, jak długo jeszcze bym tak stała, gdyby małe, czarne gówienka nie zmusiły mnie do podjęcia natychmiastowych działań. Zauważyliście, że te pieprzone muszki – owocówki pojawiają się znikąd? W jednej sekundzie ich nie ma, a w następnej całą chmarą obsiadają owoce. Tak, jak by siedziały gdzieś za szafką, przyczajone, czekając na moje zawieszenie.

Szybko upycham owoce w lodówce, dociskam nogą i ostrzegam je lojalnie, że jeśli wypadną to je zdepczę na miazgę. Chwytam nać od selera – (nie mam pojęcia skąd się tam wzięła, i będąc w dzikim szale nie zastanawiam się nad tym. Pewnie pojawiła się tam jak w filmowej parodii, w której, na przykład kibice na stadionie nawalają się krzesłami z epoki Ludwika XVI). I tą nacią napieprzam te owocówki po głowach, czy tyłkach, trudno stwierdzić. I cały misterny plan w pizdu, bo miałam porobić tyle rzeczy, tymczasem latam po kuchni z zielonym wiechciem i nawalam owocówki. W przebłysku zdrowego rozsądku cieszę się, że jednak nie odmalowaliśmy ścian w kuchni, tak jak planowaliśmy.

Bo planowaliśmy odmalować ściany w kuchni, ale jednak nie odmalowaliśmy ścian w kuchni. Tak długo nosiliśmy się z pomysłem, że zabrakło nam czasu, bo mieliśmy to zrobić przed przyjazdem mamy. Ale nie zdążylibyśmy, bo mama przyjeżdża – niech no spojrzę w kalendarz – dzisiaj.

Tomek znowu niedomaga na wrzody i ogólnie niedomaga. Zadziwiające, że zawsze wtedy, kiedy liczę na jego pomoc. Nie, no w ogóle to jest przeuroczy, gdy sam z siebie pyta: „Kochanie, pomóc ci?” Tyle, że ja, durna, durna baba, mówię „nie trzeba”. Ma też, ten Tomasz mój, wyjątkowy dar wkraczania w (nie)odpowiednich momentach. „Daj ten odkurzacz, ja odkurzę” – mawia, gdy właśnie wciągnęłam ostatni paproch. „Obiorę fasolkę” – mawia, gdy po obraniu  65 tysięcy kilogramów szparagówki słaniam się na nogach, a w misce zostały trzy sztuki.

Tamaluga przypomniała sobie, że nie przechodziła buntu dwulatka, a raczej uświadomiły jej to dzieci na placu zabaw. Po długotrwałej fazie mówienia na wszystko „tak”, zaczęła mówić „nie”. Tylko, że z tego „nie” nic nie wynika, bo i tak robi to, o co ją prosimy. Wydaje mi się, że mówi „nie” dla samego wydźwięku tego słowa. Poza tym rozwala mnie na łopatki, mówiąc ciągle „plasiam”, „plosie” i „dziekuj”. Nawet, gdy zdarza jej się mieć w nocy zły sen (mówiłam Tomkowi, żeby nie oglądał przy niej Indiany Jonesa krojącego zmumifikowane zwłoki w jaskini) to mówi „Mama, mleko, plosie”, a gdy już dostanie, zapadając w sen mówi „dziekuj”.

Indie oczami wariata – przewodnik turystyczny

Oglądaliśmy z Tomkiem reportaż o Indiach i ogłaszam wszem i wobec, że my naprawdę jesteśmy nienormalni. Reportaż, skądinąd ciekawy i pouczający, zawierał jednak sceny ponure, przygnębiające, a czasami wręcz drastyczne. Jak więc, wytłumaczyć puszczane przez nas salwy śmiechu, momentami tak donośne, że uciszaliśmy siebie nawzajem, żeby nie obudzić Tamalugi? 
Rozpoczęliśmy projekcję – początkowo, jak zwykle wyciszoną – od sceny stóp w wodzie. Domyśliliśmy się, że woda to Ganges, a stopy należą do człowieka, który w tym Gangesie dokonuje oto duchowego oczyszczenia. No, w każdym razie ten z pierwszego planu – w tle ktoś mył gliniane naczynia, ktoś inny prał gacie. Wolałam nie przyglądać się co robi reszta, w tym – kucający staruszek. Aż dziw, że nie wybuchła tam dotąd żadna epidemia…
Potem ekran wypełniły krowy. Święte krowy, jak mniemam, spacerujące wszędzie tam, gdzie ludzie, i w ogóle robiące to, na co miały ochotę. Przechodnie schodzili im z drogi, a raczej odskakiwali na boki w popłochu. Krowy spacerowały przez dobre trzy minuty filmu, aż Tomasz zaczął ziewać. Mimo to, obejrzeliśmy całą scenę do końca i z uwagą. Skupieni na świętych zadkach i pogrążeni we własnych myślach. Przyciszony narrator niestrudzenie komentował ten spacer, aż nagle powiedział coś o „ukąszeniu przez świętą krowę”. Gdy już przestaliśmy się śmiać, doszliśmy do wniosku, że to jednak nie miało sensu. Cofnęliśmy, więc, kawałek filmu i podkręciliśmy głos, ale i tak dopiero za trzecim razem zrozumieliśmy, że chodziło o świętą kobrę. Kobrę, nie krowę. To nabrało sensu. Zwłaszcza w zestawieniu z „ukąszeniem”. Swoją drogą ciekawe, ile jeszcze zwierząt zostało tam kanonizowanych, czy też osiągnęło nirwanę, jak kto woli.
Wreszcie kamerzysta zdecydował się sfilmować dzieci, bawiące się na ulicy. Widok ten na chwilę mnie uspokoił, pomimo że (na co z całych sił starałam się nie zwracać uwagi) bawiły się na kupie śmieci. Szybko okazało się, że kupa śmieci jest spoko i OK w porównaniu z tym, co nadejść miało za chwilę. Otóż, przepychając się przez tłum, i lawirując między dziećmi, w kadr weszło czterech mężczyzn, niosących… nosze ze zwłokami. I co zrobiła kamera? Oczywiście podążyła za zwłokami. To były „uroczystości pogrzebowe” (oh, really?) jakiejś kobiety ze średniej klasy (kasty?), na tyle majętnej, że zasłużyła na pośmiertne obmycie w Gangesie i wyzwalające spalenie. Narrator pospieszył z wyjaśnieniem: Hindusi wierzą, że tylko spalenie ciała pozwoli połączyć się z Bogiem i zapobiegnie kolejnym reinkarnacjom. No i masz! Zawsze sądziłam, że oni cieszą się z tych reinkarnacji, że to jakieś duchowe, wyższe wtajemniczenie, że mogą być jak… 50 twarzy Greya! Człowiek uczy się całe życie. Zresztą narrator zaraz wyjaśnił, że można też odrodzić się jako istota niższego rzędu. Szczur? Komar? Kobieta? Tego ostatniego nie dopowiedział, ale ja tam swoje wiem. Czasami lepiej być krową, cokolwiek to znaczy.
Widzę, że Tomek zmrużył oczy i wgapia się w ekran.
„I co ty na to?” pytam przejęta. „Zanurzyli ją w Gangesie, a teraz będą palić!”
„Nie widzę tu sensu…” stwierdza.
„Prawda?!”
„Nie, nie widzę sensu w moczeniu czegoś przed spaleniem…”
Nie zdążyłam się oburzyć, bo moją uwagę przykuła kolejna scenka. Właśnie rozpalano ognisko, zwłoki kobiety, póki co, odłożono na bok. W pewnej chwili stanął przy nich jakiś facet w klapkach, dzierżąc w dłoniach dwie reklamówki z Tesco. Ani chybi przedsiębiorca pogrzebowy. Nie wiadomo skąd, na pierwszym planie pojawiła się koza. Wywołało to u mnie napad histerycznego śmiechu. Po chwili kamerzysta skupił się na grupce mężczyzn, między którymi wywołała się bójka. Czasami krewni zmarłej nie potrafią się zachować na pogrzebie, no naprawdę! (W tym wypadku nasze kraje wiele się nie różnią). W każdym razie, na pierwszym planie odbywały się przepychanki, na drugim – koza wpieprzała coś z pozostawionej na poboczu, Tescowej reklamówki… Oboje z Tomkiem wyliśmy, tarzając się ze śmiechu. I tak, nawet smutna okoliczność może przerodzić się w komedię. Gdy nieco ochłonęłam, wyraziłam jednak ubolewanie nad losem zmarłej.
„Biedna” stwierdziłam.
„Dlaczego biedna? Przecież słyszałaś, że oni nie boją się śmierci, a taki pogrzeb to już w ogóle spełnienie marzeń.”
„No, niby tak, ale… A w ogóle to pokazywać zwłoki tak publicznie w telewizji…?”
„Przecież to prywatna telewizja” zauważył.
„Jezu, no wiesz o co mi chodzi. Nawet u Doktor G. grają aktorzy, a prawdziwe zwłoki są tak zapikselowane, że nie wiesz, gdzie koniec, a gdzie początek.”
„Tutaj też nie widzisz, bo zawinięta w szaty. Tylko stopa wystaje, o!”
„I ta stopa mi wystarczy!”
Potem obejrzeliśmy kolejny wyciszony film i połowę wieści ze świata, zanim przypomnieliśmy sobie, że… Tamara na czas nieobecności sióstr – śpi w ich pokoju. Tak, więc, od jakiegoś tygodnia, wyciszanie telewizora nie miało najmniejszego sensu. No, ale jeśli ktoś lubi…

 

Głowy do przejścia i głowy po przejściach

Postanowiłam zjeść szprotkę. Jak zwykle w całości. Podeszłam do niej ostrożnie, jak do nowości (ponoć su-per-nie-sa-mo-wi-ta, z diamentowego połowu i uwędzona inaczej niż zwykle i zapewne za życia żywiła się wyłącznie planktonem z wolnego wypływu). Odgryzłam głowę. „Głowa niezła, póki co” stwierdzam. Tomek na to: „Nie znasz złotej zasady? Jak głowa przejdzie – wszystko przejdzie”. Zakrztusiłam się ze śmiechu. W sumie racja. Nie ma chyba znaczenia do jakiej sytuacji się odnosi 😀
Mój przyszły zięć przyniósł ostatnio wkupne. Trochę późno jak na dwu i pół letni związek z moją pierworodną, ale, jak mówią, lepiej późno niż wcale. A wkupne cudowne: dary wsi. Warzywa tak pachniały, że od razu wsadziłam łeb w reklamówkę. (Pewnie i tak bym to zrobiła – patrz: poprzedni wpis). Poza tym świeżutki bób i świeżo złowione rybki. Wieczorem dogadzaliśmy sobie kulinarnie, zagryzając sielawę bobem, starając się nie myśleć o gastrycznych efektach tej rozpusty. Nagle uświadomiliśmy sobie, że bób kojarzy mi się z moją mamą, a sielawa Tomkowi z jego mamą. Zbieg okoliczności dość niesamowity, aż przerwaliśmy, wzruszeni. Zwłaszcza dla Tomka było to duże przeżycie, bo stracił mamę gdy właśnie wkraczał w dorosłość. Każde wspomnienie o niej jest dla niego na wagę złota.
Pogoda niczym moja ciotka – ze skrajności w skrajność. Najpierw lało niemal bez przerwy. Lało tyle dni, że Tamara nauczyła się nowego słówka „deść”. Pan Roniowy konsekwentnie odmawiał wyjścia z budynku. Stawał przed klatką, pod dachem i patrzył na mnie obrażony. „Ja jednak nalegam” powtarzałam, więc zrobił dwa kroki i spektakularnie nasikał na środku chodnika. Właściwie to nawet mu się nie dziwię.
Gdy już miałam zrobić papierowy stateczek i puścić w kałużę, a Tomek zaczynał wylewkę pod budowę arki, nagle – BACH – słońce. Spodziewałam się nieśmiałych promyczków, wyglądających zza chmur, ale nie! Wzięło i pierdolnęło. Na termometrze w cieniu były 32 stopnie.
Wyszłam z Tamalugą na spacer. Plac zabaw odpadał w taką pogodę, skręciłam więc wózkiem w przeciwną stronę, zapierniczając od drzewa do drzewa, od budynku do budynku w poszukiwaniu cienia. Z naprzeciwka nadeszła pani z 3 letnią Kasią, którą poznałyśmy dzień wcześniej na placu zabaw. Zapomniałam, że dziewczynki umawiały się na dzisiaj (Kasia: Bedzieś dziewcinka jutlo? Tamaluga: Iiiii babaje apa! – musicie przyznać, że obietnica wiążąca). Gdy Kasia zorientowała się, że Tamaluga zmierza w inną stronę (wbrew swej woli, w wózku, ale jednak) – wybuchła płaczem. Przez następne 5 minut jej mama i ja przekonywałyśmy małą, że na placu, poza Tamalugą, są też inne atrakcje. 😀
Co tam jeszcze się wydarzyło? Aha: dziewczyny wreszcie poleciały… Właściwie od tej wiadomości powinnam zacząć, ale jakoś to do mnie jeszcze nie dociera.
Ostatnie dni były dla mnie nieco stresujące. Stresowałam się wyjazdem dziewczyn. Stresowałam się zepsutym samochodem. Stresowałam się naszym wyjazdem. Stresowałam się tym, że się stresuje jak jakiś cymbał. Nasz wyjazd długo stał pod znakiem zapytania (patrz: stres nr dwa). Normalnie nie przejęłabym się tym, bo przez większość życia jeździłam na wakacje pociągiem, w dodatku z dwójką maluchów i szczeniakiem. Teraz jedziemy z jednym maluchem, za to bardziej niesfornym niż jej dwie siostry razem wzięte, chociaż nawet to nie byłoby problemem. Rozchodzi się nam najbardziej o tego szczeniaka, właśnie. O szczeniaka, który szczeniakiem od dawna już nie jest. Pan Roniowy jest staruszkiem, dla którego spacer dookoła bloku jest jak zdobycie Śnieżki. Nie wyobrażam go sobie nawet wchodzącego do pociągu, a co dopiero przemierzającego niekończące się nadmorskie uliczki.

Nie wyobrażam sobie również wakacji bez niego, takiego scenariusza w ogóle nie biorę pod uwagę. Pan Roniowy zalicza z nami każde wakacje, uwielbia plażę, pływanie w morzu, i każdy pobyt tam odejmuje mu lat. Tak, więc, auto jest koniecznością, głównie dla psiej wygody.
Wieczory jak zwykle wyglądają podobnie. Siedzimy z Tomkiem na kanapie, to znaczy ja siedzę bardziej, bo on kręci się jak poparzony: piwnica – garaż – piwnica – piwnica – piwnica… Co jakiś czas wpada do pokoju i pyta o rozwój akcji na ekranie telewizora. I co mam mu odpowiedzieć? Też jestem słabo zorientowana, bo film (jak zwykle) wyciszony, a czytanie z ruchu warg chwilowo porzuciłam. Mówię, więc, że postać numer 1 wyszła z domu, a postać numer 2 do tego domu wróciła. Z twarzy wyglądała na zaniepokojoną – jak mniemam z powodu nieobecności postaci numer 1. Przez chwilę patrzymy na zmieniające się obrazki, a ponieważ zmieniają się dość wolno, wnioskujemy, że nie jest to kino akcji. W międzyczasie ktoś tam płakał, więc może jakiś dramat? Nagle w tym samym czasie spoglądamy na siebie: „Co tak śmierdzi?”, po czym wzrok nasz ląduje w łóżeczku z Tamalugą. Tomek nachyla się nad nią i wącha. Wyjmuje z kieszeni latareczkę, odchyla pieluchę i świeci do środka. Z całych sił staram się nie śmiać głośno. „Fałszywy alarm” mówi. „Ciekawe, czy to ostatnie tchnienie pupy przed snem, czy – nie daj Boże – pryk – zwiastun…” 😀
To tyle na dziś.
To może ja sobie pozwolę zakończyć taką dykteryjką:
„Łupie mnie coś z tyłu, o tu…” skarży się Tomek.
„Tu? To choroba smoleńska” stwierdzam z powagą.
„Jak to?”
„No, krzyż…”
😀 

 

 

„Czy leci z nami pilot?” i inne pytania, czyli pokojowe parcie na szkło

 

monk

Tomek to ma ze mną dobrze. Walkę o pilota zazwyczaj wygrywa walkowerem. Nie mam parcia na szkło, również od tej zewnętrznej, pokojowej strony. Nie oglądam polskich seriali, teleturniejów, konkursów talentów, reality szołów, ani żadnych innych szołów, a paradokumenty „Naga prawda”, czy inna „Trudna frustracja” rozwalają mój system. Nie oznacza to, bynajmniej, że całkowicie rezygnuję z telewizji, albo, że oglądam wyłącznie mądre programy edukacyjne. Czasami lubię obejrzeć jakiś odmóżdżający program, lub film nie wymagający myślenia i uważnego śledzenia fabuły. Wszystko zależy od stanu wyczerpania organizmu lub umysłu, jak kto woli.:) Mój problem z serialami polega też na tym, że cierpliwość nie jest moją mocną stroną i chyba dostałabym szału, gdyby ktoś uciął mi w połowie dobrze zapowiadającą się historię i kazał czekać do następnego odcinka! Nieliczne, lubiane przeze mnie seriale (np. Detektyw Monk czy powtórka z Beverly Hills i Cudownych lat) wyszukuję w sieci i oglądam cały sezon na raz. Jeśli lecą w telewizji – nagrywam wszystkie odcinki i dopiero wtedy oglądam jeden po drugim. Ostatnio śledzę „Napisała: Morderstwo”. Taki tam serial kryminalny, lekki, łatwy i… nawet przyjemny, ale nie na tyle, by go nagrywać. Ten serial oglądam z jednego powodu: narzuca mi pewną rutynę. Leci o 10 rano, i zakładam sobie, że muszę na niego wstać. Że w ogóle wypada obudzić się przed 10 i przy okazji, rzucić na niego okiem. To tyle. Nie mam większych zachcianek ani oczekiwań.

Dlatego, jak wspomniałam, gdy idzie o wybór kanału – nie jestem problematyczna. Pozwalam Tomkowi oglądać to, co go interesuje, ale tak naprawdę nie mam pojęcia co to jest… Interesuje go tak wiele rzeczy, że nie nadążam, i to fajnie, i to się chwali, ale… Na ile z tych programów faktycznie ma ochotę, a ile ogląda bezmyślnie, bo „nic innego nie ma”? Oto odwieczna zagadka ludzkości, równie trudna do wyjaśnienia, co losy naszych komunijnych pieniędzy. Wiem, że fascynuje go budowa silnika, zarówno rzadkich modeli samochodów, jak i nieużywanych od lat samolotów. Wiem, że lubi historię, zwłaszcza z okresu II wojny światowej. Wiem, że kocha nowinki i ciekawostki w stylu Galileo, pasjonuje się fizyką, kosmosem i chyba wierzy w UFO. Dlaczego ogląda przemyślenia kierowcy tira, przemierzającego ośnieżone i niekończące się drogi Skandynawii – nie mam zielonego pojęcia. Chyba dlatego, że też tak kiedyś jeździł. Mam nadzieję, że przemyślenia miał inne…
Najlepsze jest to, że telewizor może być wyłączony pół dnia, i żadne z nas nie ma chcicy na pilota. Wystarczy jednak, że go włączę, a nie daj Boże znajdę coś dla siebie…
Trzy minuty wzdychania i mlaskania. W końcu: „Oglądasz to?”
„Tak” odpowiadam.
Cisza przerywana wzdychaniem.
„Mam przełączyć?” pytam litościwie.
„Nie, nie!”
„Na pewno?”
„Na pewno, na pewno, oglądaj sobie!”
Minuta mlaskania.
„A co ty właściwie oglądasz?”
„Nie widzisz?”
„Widzę. To głupoty jakieś lecą…”
Teraz ja wzdycham.
„Naprawdę cię to interesuje, jak bogaci Amerykanie kupują sobie dom? A w ogóle jaka baba wybredna: kuchnia za mała… Kuchnia większa niż całe nasze mieszkanie!”
„Dobra, przełączam…”
„Nie przełączaj, oglądajmy. Co ten facet pieprzy?! Płaci czesne za elewację? Przecież to bez sensu jest…”
Jezu.
„Nie czesne za elewację, tylko zjedzą wczesną kolację. Na tarasie. Gdybyś tyle nie gadał to byś usłyszał.”

Zatrzymuję film, dzięki postępowi techniki, dzięki rozwojowi cywilizacji, dzięki superniesamowitej nagrywarce o szerokich Horizon-tach:) Zatrzymuję, i lecę wziąć szybki prysznic. Jeszcze rzut oka na Tomka – śpi. Bardzo dobrze. Jest niedziela, 8 rano, nie ma szans, żeby się obudził. Biorę prysznic, owijam się ręcznikiem i wracam do pokoju. Już przed drzwiami mam omamy słuchowe, w postaci głosu Krystyny Czubówny. Odganiam tę myśl, jako niemożliwą. Wchodzę i… staję jak wryta, a oburzenie odbiera mi mowę. Nie ma mojego filmu! Nie ma mojego filmu, a zamiast tego leci program przyrodniczy. Tomek, podparty łokciem, nie do końca rozbudzony i chyba niewiele jarzący. Rozmazany wzrok próbuje skupić na ekranie. „Wiedziałaś, że wiewiórki spijają żywicę z drzew?” „A skądże!” wykrzykuję radośnie. „Żywicę, mówisz? I to z drzew, w dodatku! To ci bestyjki jedne, no!” Po czym odczekuję chwilę, liczę do dziesięciu i starając się, by mój głos zabrzmiał spokojnie, mówię: „Musimy o tym porozmawiać.” „O wiewiórkach?” zdziwił się i tym zdziwieniem nieco rozbudził. „Nie. O nas, o życiu, o cholernej telewizji!”
Takie dyskusje chętnie kontynuowalibyśmy podczas przerwy na reklamę, ale reklama, (w każdym razie większość z nich), należy do Tamalugi. „Oooo! Baba je! buś!” i, ponieważ większość ma ścieżkę dźwiękową, rusza w tan. „Tata” stwierdziła ostatnio, na widok pana reklamującego kosiarkę. Pan był bardzo średniej urody, z pokaźnym brzuszkiem, więc Tomek oznajmił, że dziecko za dużo reklam ogląda. I to niezdrowo. I w ogóle. I przełączył kanał. 😀
Tak, więc to wygląda. Nie jest to walka o pilota, w dosłownym znaczeniu. Zresztą takie akcje kończą się zazwyczaj w myśl przysłowia: „Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta” – ostatecznie, w ramach kompromisu i ku głośnej radości Tamalugi, pada na „Baby First”. Rewelacyjny kanał dla niemowląt i małych dzieci, który króluje u nas od ponad roku.
Oczywiście, oglądamy też filmy wspólnie, we dwoje. Bardzo to lubię. Tak bardzo, że czasami jest mi obojętne, co oglądamy. Ta sielanka jednak nie trwa długo – Tomek notorycznie zasypia, czasami przy końcówce, czasami już w połowie. Jest jedynym znanym mi człowiekiem, który oglądając film po raz trzeci – w ogóle go nie kojarzy. I jedynym znanym mi człowiekiem, który stwierdza, że „już to oglądał” przy początkowym napisie „20th Century Fox”…