bez karate na oddziale (a miałam być królową)

Zapuściłam się. Zobaczyłam swoje odbicie w szybie drzwi wejściowych. Albo wyjściowych, zależy z której strony na siebie patrzę. Wyglądam jak… No nie wiem. Jak stara baba w przydeptanych kapciach i spodniach od piżamy. Kapcie to nędzna podróba Crocsów, które zżyły się ze mną w jakiejś niepojętej symbiozie. Choć raczej pasożytniczej. Jesteśmy na siebie skazani od jakichś czterech lat i są już popękane we wszystkich możliwych miejscach, i niemożliwych też. Dlaczego, do cholery wynoszę śmieci w spodniach od piżamy pozostaje dla mnie zagadką. Właściwie to nie są spodnie od piżamy, ale tak wyglądają. Jak spodnie od piżamy. Jezu. Coś muszę ze sobą zrobić, tylko jeszcze nie wiem co.

Jestem notorycznie zajęta i notorycznie przemęczona i notorycznie  nic mi się nie chce. Gdy już mam czas na coś robienie. Coś poza pracą i ogarnianiem wszystkiego. Tamaluga złamała kość śródręcza i od dwóch tygodni nosi gips. Chyba nie muszę dodawać, że w związku z tym w wielu rzeczach muszę jej pomagać, czyli spadło na mnie jeszcze więcej obowiązków. Jak złamała rękę? W szkole. Co tam, w szkole! To jeszcze mogłabym zrozumieć. W końcu szkoła to dżungla, a dzieci to dzikusy. Niebezpieczne, zawiłe korytarze, niebezpieczne strome schody, i kolejne strome schody prowadzące do kolejnych zawiłych korytarzy. Ale nie. To się wydarzyło w klasie podczas lekcji. Jakieś pytania dodatkowe? Ja mam jedno: gdzie była Pani.

Plusem niewątpliwie jest to, że w związku z tym odpadło jej jedno z pozalekcyjnych zajęć, które nazywa się karate. Zyskaliśmy wolne popołudnia we wtorki i czwartki. Hura. Nie wiem co robić z tym nadmiarem czasu. No, ale chociaż tyle. Dotąd dwa razy w tygodniu latałam do szkoły późnym popołudniem, czekając na Tamalugę pod salą gimnastyczną i zasypiając, siedząc półdupkiem na mikrusiej ławeczce. W szkole, pustej o tej porze była tylko pani sprzątająca, której ruchy miotłą skutecznie mnie usypiały. Tylko wrzaski „KIAI!” dobiegające z sali co jakiś czas, skutecznie stawiały mnie na nogi. Zresztą Tamaluga przeniosła to „KIAI!” do domu, więc od pół roku moje nerwy są na wyczerpaniu. Któregoś razu musiałam w tej szkole naprawdę porządnie zasnąć, bo to „KIAI!” tak mnie wystraszyło, że spadłam z ławki na twarz. Dobrze, że nikt tego nie widział.

W dodatku wylazło mi zimno na wardze. Jak zwykle. Tym razem do towarzystwa z zajadem. To coś nowego. Zapewne brakuje mi jakiejś witaminy. Zapewne niejednej. Za mało ćwiczeń, za dużo whisky. Uśmiecham się zatem groteskowym wyrazem twarzy, a śmieję się półgębkiem. Jeśli już mam powód do śmiechu, oczywiście.

Tomek trochę mi pomagał wieczorami, albo sprawiał takie wrażenie, ale wczoraj w pracy zwichnął kostkę. Akurat kiedy miał przejąć obowiązki, bo ja, no cóż… Ja miałam się zrelaksować z maseczką, wyciszyć, pomedytować, jednym słowem poczuć się jak królowa. Zamiast tego poczułam się jak oddziałowa na ortopedii. Jedna leży z gipsem na ręce, drugi kuśtyka z bandażem na nodze. Przysięgam. Jak oddziałowa. Oddziałowa w spodniach od piżamy i w przydeptanych „crocsach”.

Potrzebuję wolnego. Ktoś, coś?

Mogę spakować się w sekundę. W końcu biorę tylko spodnie, które wyglądają jak dół od piżamy i popękane crocsy. No, może jeszcze kurtkę, gdyż piździ niemiłosiernie. Kurtkę, oczywiście mam jedną. Taką, w której wyglądam jak bym była w potrójnej ciąży, a co!

Marihuana u fryzjera i urodziny Tamalugi

Jeśli dzieje się coś, na co nie ma wytłumaczenia, albo – co gorsze – tego wytłumaczenia się nie pamięta to już wiadomo, że to SKS, czyli jak również wiadomo: Starość, K^rwa, Starość. Uświadamiamy to sobie na każdym kroku, na szczęście (jeszcze) z humorem. Ostatnio Tomasz cierpiący od 3 dni na ból pleców poprosił mnie o posmarowanie go maścią. Niestety nie mogłam tego zrobić dokładnie, gdyż miałam obolały bark. Czułam się, jak bym miała ramię wyrwane ze stawu, czy czegoś tam, na czym to ramie się opiera. Najgorsze, że nie mogłam sobie przypomnieć jak mi się to stało*. Niemniej. On jęczący z bólu pleców, ja jęcząca z bólu ramienia i nagle wybuchamy śmiechem. „Wyobraź nas sobie za kilka lat”, mówi Tomasz:

Siedzimy na kanapie w odległości metra. Tomek: Kochanie, możesz podać mi szczękę? Ja: Co?! Tomek: Szczękę. Ja: Co?! Tomek: Zęby, kurwa! Są na szafce, w szklance z wodą. Ja: To nie woda, to moja próbka moczu do Geriatry. Tomek: Trudno. Podaj i tak. Ja, próbując się dźwignąć: Nie dam rady… Tomek: To przekaż przez psa. Ja: To my mamy psa?

*Gdy tego dnia założyłam Axelowi smycz, od razu mnie oświeciło i przypomniałam sobie jak, a raczej kto uszkodził mój bark. Właśnie Axel przy poprzednim wyjściu pociągnął mnie nagle w stronę, w którą, no cóż, nie zamierzałam zmierzać, także…

Wczoraj Tomasz podekscytowany pokazuje mi zdjęcie w telefonie. „Zobacz, co dla ciebie znalazłem!” Nie miałam przy sobie okularów, więc patrzę w jego telefon i nie mam pojęcia dlaczego tak się ekscytuje, ale udaję, że też się cieszę. „Widzisz, widzisz? Roślinka! Taka jaką chciałaś.” Wytężam wzrok, że aż dostaję zeza i wreszcie rysują mi się jakieś kontury. „Gdzie zrobiłeś to zdjęcie?”, pytam. „W klatce obok, a dlaczego pytasz?”„Bo to marihuana, raczej średnio legalna…” (Serio, chciałam hodować marychę? Kiedy ci to powiedziałam i ile miałam promili?) „Jezu, ty naprawdę niedowidzisz”, westchnął Tomasz. „Przypatrz się dobrze” i podsunął mi telefon pod same oczy (jak by to coś pomogło!) Przypatruję się jednak posłusznie, po raz kolejny. Dostrzegam jakąś postać w prawym dolnym rogu. Jakaś kobieta siedzi na tle tej marychy, pod ogromną suszarką do włosów, taką jakie kiedyś były w salonach fryzjerskich. Dzielę się spostrzeżeniem z mężem, który mówi „Wiesz co, lepiej weź okulary, bo już bardziej nie mogę przybliżyć ekranu”. Zakładam okulary i okazuje się, że to nie marycha, tylko geranium, roślinka popularnie zwaną anginką. A baba pod suszarką to moja, jakże wam znana, sąsiadka… Snajperka w wielkim berecie!

Jezu.

Jak mawiał Mark Twain w Tomku Sawyerze – Spuśćmy zasłonę miłosierdzia na koniec tej sceny.

Co tam jeszcze? Za nami też 8 urodziny Tamalugi, aż trudno mi w to uwierzyć… Po raz pierwszy zgodziliśmy się, żeby w domu na raz było… 6 dzieci! To było hardrockowe wydarzenie… Ale, oczywiście najważniejsze jest szczęście Tamalugi, więc… 😀

……………………………………………………………………………………

To na koniec teksty Tamalugi:

Tamaluga: Dzisiaj uczyliśmy się w szkole o sejmie, senacie i… mumii.

Ja: O czym?!

Tamaluga: No, o mumii, czy czymś takim.

Ja: No, ale jak to? O czym dokładnie?

Tamaluga:  Jak państwa się SPIERAJĄ.

Tomasz: To znaczy gdy się kłócą?

Tamaluga: Nie, nie! SPIERAJĄ, czyli pomagają sobie.

Ja: Ach, WSPIERAJĄ?

Tamaluga: No, tak! Właśnie w tej mumii!

Tomasz: Eeee… może Unii?

Tamaluga: Tak, tak! Unii!

,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,

Tamaluga odrabia zadanie domowe. Ma do wyboru: „BI” albo „PI”. Musi któreś z nich dopasować do podanych słówek, żeby powstał wyraz. Pierwsze słówko „ZON”. – Tu będzie „BI”, mówi Tamaluga, a ja na to „Super, świetnie! Jak będzie brzmiał ten wyraz?” ZONBI – mówi Tamaluga.

Kochani, jeśli nic nie napiszę do świąt (a zapewne nie napiszę), chcę życzyć Wam wspaniałego czasu w gronie rodziny i przyjaciół, zajebiście hojnego Królika, dużoooo zdrowia (zwłaszcza Roksanie), no i w ogóle wszystkiego, co sobie wymarzycie. Kocham Was.

Tamaluga nie lubi tortów i zażyczyła sobie przekładaniec, który ozdobiłam posypką w jednorożce 😀

Urodziny Tamalugi i Axel, który skradł szoł 😀

Wyjątkowy duet i wyjątkowa ceremonia w chorobie

W pracy nie wybrzydzam, biorę co dają. Dawno już wyszłam poza swoją granicę, szumnie nazywaną strefą komfortu. Ostatnio pisałam o akcesoriach dla psów i kotów. No, niby bułka z masłem. O psach, wiadomo – poszło gładko, ale gdy doszło do kotów… Historia mojego wyszukiwania prezentowała się następująco:

Po co koty drapią i w co drapią,

Dlaczego koty ocierają się o meble,

Co wsypuje się do kuwety,

i – moje ulubione:

O co chodzi kotom,

a także, przypomniawszy sobie własne doświadczenia z kotem:

Dlaczego koty jedzą igłę z nitką,

oraz:

Koty i kłaczki charczane pod stołem.

Normalnie intelektualny Mont Everest. No, ale umówmy się: mam prawo nie wiedzieć, tak? Idąc dalej tym tropem, z czystej ciekawości wpisałam:

Sens trzymania kota w domu,

a w końcu:

Po co kastruje się kota? Żeby nie uciekł?

I myśl tę podtrzymując:

Kastrowanie faceta żeby nie uciekł z domu…

Jednak ostatnia fraza zaprowadziła mnie na łamy kroniki kryminalnej, więc zaprzestałam dalszych wyszukiwań.

Uwielbiam Tamalugę, ale to dziecko potrafi wykończyć psychicznie i fizycznie. Kiedy jest w domu, nie mogę pracować, nie mogę nawet zebrać myśli, bo cały czas gada, szaleje i angażuje mnie do różnych zabaw. Często się z nią bawię i naprawdę to lubię, ale czasami po prostu nie mam czasu albo siły, albo jednego i drugiego. Nawet, gdy zajmuje się sama sobą to jest tak głośna i szalona, że tylko czekam aż odwiozą mnie do Tworek. To, co ona wyprawia do spółki z psem, przechodzi ludzkie pojęcie. I że on jej na to nie tylko pozwala, ale zachęca i jest aktywnym uczestnikiem każdej jej zabawy!

Cieszę się z tego, bo on mnie wyręcza 😀

Serio, jeszcze nie widziałam takiego psa. Gdy tylko Tamaluga zaczyna bawić się, np.; w restaurację, i podchodzi do swojej drewnianej Lidlowskiej kuchenki, to on już jest przy niej. Kładzie się na podłodze i czeka na serwis. Axel doskonale wie, że to jedzonko jest na niby, ale uwielbia tę zabawę, w której udaje, że zjada wszystkie sztuczne produkty, które ona mu podsuwa… Można ich oglądać godzinami.

Poza tym szaleją, biegają, tarzają się na podłodze, często ku mojej rozpaczy. Axel Foley nie odstępuje jej na krok, włazi do zabawkowego namiotu, próbuje dostać się na górę na piętrowe łóżko. Tamaluga i Axel to duet niesamowity. Kochają się „jak wariaty” i nie ma najmniejszej wątpliwości, że to jej pies. Patrząc na nich wiem, że wzięcie psa to była jedna z najlepszych decyzji jakie podjęłam. Chociaż do białej gorączki doprowadzają mnie jego kudły rozsiane po całym domu, to ich widok razem, wszystko mi wynagradza.

Cholera, znowu się przeziębiłam. Na szczęście Gripex max jak zwykle zrobił robotę, czyli postawił mnie na nogi w jeden dzień. Tylko to mi pomaga, co zresztą od lat stosuję przy największych bólach. W sumie nie dziwi nic, gdy się wygugluje jego skład: efedryna jest półproduktem w produkcji amfetaminy, także… i przeciwbólowo i przeciwzapalnie 😀

Anyway, cieszę się, że nie było powtórki z drugiego grudnia. Bo ja rzadko choruję, więc gdy już mi się przydarzy to tragedia. A drugiego grudnia obudziłam się tak obolała, że czułam każdy mięsień i każdą kosteczkę w całym ciele. Myślałam, że to zakwasy, bo dzień wcześniej czyniłam różne dziwne wygibasy myjąc kafelki w łazience. Jednak gdy doszła gorączka to już wiedziałam, że prędko z tego nie wyjdę. Przespałam dni do szóstego grudnia, a siódmego już trochę wstałam, ale byłam strasznie osłabiona. Musiałam jednak wstać, gdyż ósmego……………. Brałam ślub 😀 Jakże ja się wtedy cieszyłam, że nie zaprosiłam gości, i że tak kameralnie, rodzinnie jeno. W planach była pizza w domowym zaciszu i planszówki, ale gdy tylko dotarliśmy do domu – od razu zasnęłam. No. Także tego. Ale się udało i ślub się odbył, a Tamaluga podawała obrączki 🙂  Także, no. Jesteśmy małżeństwem, o czym na co dzień zapominam, ale Tomasz pamięta i przeżywa, i przypomina, bo to jego pierwszy (i ostatni!) ślub. A totalne osłabienie trzymało mnie do świąt. Tomasz bardzo mi pomagał, co tylko utwierdziło mnie w słuszności decyzji. Także… to tyle. 🙂

Golden Renifer i walka o księdza

No i znowu. Dawno mnie nie było. Zaległości. Wiem. Biję się w piersi, acz lekko, gdyż kaszel mnie męczy od grudnia.

Co tam nas ominęło? A, tak: święta. Cholera, rzeczywiście dawno mnie nie było. Święta minęły spokojnie, jak zwykle. W wigilię dałyśmy czadu z Tamalugą i wykonałyśmy przedstawienie dla reszty rodziny. Bardzo się zaangażowałyśmy. Pies też. Grał Golden-Renifera.

Potem Sylwester. Kurka wodna. W święta ani jednej miejscówki z choinkami na mojej dzielni, nawet tam, gdzie od lat były co roku. Za to przed Sylwkiem… pierdylion punktów z petardami. Tfu!

Axel nie ma z tym problemu, ale setki ptaków już tak, dzikie zwierzęta na działkach tuż obok, no i psy sąsiadów.

Postanowiliśmy (znowu) wyjść poza tę strefę, wiadomo jaką, i przyjąć księdza po kądzieli. To znaczy po kolędzie. Mam nadzieję, że nie mam w rodzinie księdza po kądzieli, bo byłoby to, co najmniej dziwne.

Prawda jest taka, że nie wpuszczałam gościa od lat. Nie mam uprzedzeń, i właściwie mam raczej pozytywne doświadczenia z duchownymi (Tomasz wręcz przeciwnie), ale i on stwierdził, że ta „moja” parafia to nawet fajna jest. No, więc postanowiliśmy, że podejmiemy czym chata bogata, księdza po kądzieli. To znaczy, no, wiadomo. Tyle, że nie miałam pojęcia, co w dzisiejszych czasach trzeba przygotować.

W przeciwieństwie do pigułki „dzień po”, „dzień przed” nie zaanonsował się żaden ministrant. Ale! Przecie jakiś czas temu wypadliśmy z obiegu, więc kto wie? Może się już nie anonsują?

Esemes do Kasi z sąsiedniego bloku:

– Co się szykuje na księdza po kolędzie?

Odpowiedź:

– Biały obrus, krzyż, biblię, świecę, wodę święconą i kadzidełko.

(że, k… co?)

Jak to wodę święconą??? To co, miałam się włamać do kościoła pod osłoną nocy i nabrać wody święconej do słoiczka, czy jak?

Kadzidełka jakoś ogarnę. Może być drzewo sandałowe?

Krzyż mam, dyżurny, od lat ten sam. Wisi nad drzwiami. Świeca też spoko, akurat miałam. Obrus?  Nie mam białego obrusu, tylko świąteczny z czerwonymi motywami ostrokrzewu. Wyciągnęłam go z kosza na brudy, w którym tkwił od wigilii. Powąchałam – nie jest źle. Rozprostowałam go na stole…

Esemes:

– A zamówiłaś wizytę? – pyta Kaśka, a mnie na moment zatkało.

– Jak to? To trzeba zamawiać? – zapytuję.

– Chyba tak, tak było w zeszłym roku…

Faktycznie, nie pamiętam chodzącego po domach księdza sprzed roku.

I co teraz?

Dobra. Będzie co ma być. Przyjdzie, albo nie. Nie będę się nastawiać. Zapodałam temat Tamaludze – przejęła się. Nie do końca rozumiała o co chodzi, i kto właściwie przyjdzie, ale przyjęła to na klatę i… nie mogła się doczekać. Niesamowita jest.

Dzień właściwy. Ten dzień. Zapytaliśmy dzieciaki przebywające pod naszym dachem, czyli Oliwię i Ela, jej chłopaka, czy wyjdą do księdza. Zaskoczeni, speszeni, odmowni, bo przeziębieni i to, i tamto.

Godzina przed godziną zero.

Esemes:

– Ode mnie właśnie wyszedł. Chcecie kadzidło i wodę?

– W życiu. Ale dzięki za info.

Kaśka mieszka w sąsiednim bloku, w pierwszej klatce na drugim piętrze. Próbowałam w myślach, na szybko policzyć dzielące nas mieszkania, odejmując niewierzących, potem niedowiarków i zakładając margines na tych co trochę tak, a trochę jakby nie. Gówno mi wyszło. Przy okazji uświadomiłam sobie, że nie mam pojęcia kto tu teraz mieszka, ponad połowy twarzy w ogóle nie kojarzę…

Ale chrzanić to, bo zwariuję.

Wszystko gotowe, stres +50, nerwowe oczekiwanie.

Młodzież nas zaskoczyła, wyłażąc z pokoju, ubrana elegancko, zwarta i gotowa.

Stoimy w przedpokoju, zestresowani. Dobra: ja zestresowana. Stoimy i czekamy. Ciśnie wszystkich, ale każdy boi się wyjść do kibla.

Stres +100.

Stoimy w piątkę, w ciasnym przedpokoju. Nie pamiętam już kiedy ostatnio byliśmy tak blisko, tak rodzinnie. Tak zdeterminowani w jednym celu.

Przypominam sobie dlaczego nie przyjmuję kolędy od lat – z powodu tego stresu właśnie.

Ale! Po co stres? Przecież ustaliliśmy, że będzie, co ma być. Przyjdzie, albo nie.

Hałas na klatce, pospolite ruszenie i… fałszywy alarm. Sąsiadka wyszła z mieszkania.

Drugi hałas na klatce, nerwówka i pospolite ruszenie. I znów fałszywy alarm.

– Co ta spod trójki tak wyłazi i wyłazi? – pyta Tomek. – Chce przechwycić księdza?!!!

– Jezu! – krzyczę i oboje wybiegamy z mieszkania. Robi się chaos, młodzież w panice cofa się do pokoju, a Axel wręcz przeciwnie. Podcina mi nogi, upadam do tyłu, a Tomasz, wybiegając z klatki, krzyczy: „Nic ci nie jest? Nie bój się, ja przejmę księdza! Żywcem go nie oddam!”

Oliwia z Elem, przerażeni z powrotem wynurzają się z pokoju gotowi do pomocy. Tamaluga nagle wrzeszczy „Pali się!”, więc wbiegam do salonu. Na szczęście przewrócona świeczka nie przypaliła obrusu.

Jezu, niech ten dzień już się skończy, niech się skończy. Jakkolwiek. Bo nie ręczę za siebie.

W końcu…

Jest, jest!!! Kto go wpuści, a kto zamknie psa? W ogólnej panice nikt nie zamyka księdza i nie wpuszcza psa. Jezu, nie, odwrotnie!

Ksiądz po kądzieli wchodzi, niezamknięty pies, o dziwo nie warczy, nie szczeka. Jest w szoku. Tak jak my.

Wizyta przebiegła w bardzo miłej atmosferze. Wyluzowaliśmy się niemal od razu. Na szczęście obiektem, który znalazł się pod ostrzałem pytań była młodzież, a zwłaszcza… El. Okazało się, że ksiądz jest miłośnikiem architektury, więc gdy tylko dowiedział się co studiują, to się zaczęło.

Na koniec Tamaluga zaśpiewała „Mario, czy ty wiesz?” i poszło… Wszyscy się wzruszyli. Jestem z niej MEGA dumna.

No i co? I nico. Ale każdemu życzę takiej kądzieli. To znaczy kolędy.

Wszystkiego dobrego w Nowym Roku 🙂

Zośka i inne przypadki

Niedawno pisałam o sztucznej inteligencji. Pisałam o tym, że cyber- twór, choć w pewnych sytuacjach pomocny, powoli pozbawia pracy uczciwych ludzi. W tym copywriterów. O kasach samoobsługowych też już wzmianka poszła, okraszona (w myślach) kilkoma wulgaryzmami.

ALE!

Jak mawiają, czy też jak mawiało się w latach 80 – Wszystko to chuj do bomby atomowej.

ZATEM

To, czego dowiedziałam się ostatnio, po prostu mnie dobiło.

OTÓŻ

Warszawskie Collegium Humanum, na uroczystym otwarciu uczelni uhonorowało wybitną osobowość. No i super, no i fanfary! Z tym, że tytuł profesora honoris causa został przyznany R O B O T O W I. Już tam, pomijam, że jakby sama nazwa uczelni wywołuje delikatny zgrzyt, gdyż jest to, jak by nie patrzeć HUMANUM, ale co tam. Robot, a jakże, przyjął nagrodę z wdzięcznością. Wygłosił też parę słów podziękowania. Mam nadzieję, że jego mowa była oscarowa, czyli podziękował Mamie, Tacie, Producentowi, Fabryce odpadów, Bogu i Ojczyźnie.

Niedawno oglądałam program w TV o robocie imieniem Sofie, czyli po swojsku Zośka. No i ta Zośka, choć w odpowiedziach niedoskonała, to jednak przerażająco zachowująca się jak człowiek i jak człowiek odpowiadająca na pytania. Informacje czerpie z bazy danych, a baza danych to nic innego, jak… No, wie ktoś? Ktoś się domyśla? Właśnie. To już czas się bać chyba.

Sofie vel Zośka zatrważa nawet wyglądem, ale przecież mądrze prawi, że ona i jej podobne Zośki staną się niezastąpione w szpitalach i domach opieki, na ten przykład. No, to akurat nie powinno nikogo dziwić, nawet jeśli wystąpi w roli doktora. Zawsze to lepsza opcja niż szeptucha, ekspertka od złamań kończyn i innych chorób wszelakich, proponowana przez pewnego polityka. Zośka przynajmniej pocieszy, potowarzyszy, jadło poda, zmieni opatrunek, przepowie pogodę…

Wracając na chwilę do kas samoobsługowych, to o nich nie będzie (mimo prośby jednego z zaprzyjaźnionych blogerów). No, kurde, po prostu nie ma o czym pisać. Poza oczywistą oczywistością, że działają kiedy chcą, a tak poza tym żyją własnym życiem. Zupełnie jak mój toster. I mikrofalówka. A gdy nie działają, to i tak wina Tuska, więc nie ma (podobno) sensu zadręczać się czymś, na co nie mamy wpływu, także… Zaraz! A może mamy? Ktoś był na wyborach? 😀

ALE!

Podzielę się z wami ciekawostką. Otóż w Wielkiej Brytanii i w niektórych stanach Ameryki, kilka znaczących dyskontów wycofało kasy samoobsługowe. Powód? Po pierwsze kradzieże i oszustwa. Po drugie zawiechy systemu. Po trzecie i chyba najważniejsze… klientom brakuje kontaktu z żywą osobą: kasjerem. Często chcą sobie pogaworzyć, podpytać o towar, o promocje, o to ile czasu można wytrzymać na kasie bez pieluchy, i takie tam. Ogólnie pragną prawdziwych doznań, nawet podczas zakupów. No, więc właśnie. To daje nadzieję. Nawet najlepsza Zośka nie zastąpi kontaktu z żywym człowiekiem. Póki co, przynajmniej. Póki co…

A ja jestem zacofana. Nie mam konta w banku, nie płacę kartą, że o telefonie nie wspomnę. Z uwagi na powyższe, nie korzystam z płatności blikiem, nie mam w telefonie żadnych ważnych danych i powiązanych kont. I jest mi z tym dobrze. Na pewno lepiej, niż było wcześniej, gdyż nie jestem już oszukiwana, okradana, hakowana i tak dalej. Kasę w gotówce trzymam przy dupie, przestałam stresować się awarią terminalu, nieczytelnością czytnika czy innymi takimi. Nie ma sensu na dłuższą metę? Zobaczymy. Na razie jest git.

Ogarnęło was przedświąteczne szaleństwo? Mnie ogarnęło już dawno. Ale nie przedświąteczne, bynajmniej 😀

Dobry Start… Tamalugi w szkole. I tylko ten

Tamaluga w szkole. Nie mogę w to uwierzyć. Przed chwilą prowadziłam ją do przedszkola, przed chwilą to przedszkole zaczynała! Trudno mi się przestawić, trudno wszystko ogarnąć. Na szczęście polubiła szkołę, klasę i panią, póki co. Jest zachwycona 🙂

………………………………………………

– No i, widzisz, i takie ku*wa życie – zauważyła filozoficznie znajoma sprzedawczyni z Żabki, zaciągając się papierosem pod drzwiami rzeczonego dyskontu.

– Aha. Nooo… – powiedziałam, bo wypadało coś powiedzieć, chociaż dodanie „nooo” do „aha” było zbytnią kurtuazją, której na szczęście nie zauważyła. Nie miałam pojęcia o co właściwie jej chodzi, być może swoim najściem przerwałam jej jakąś światłą myśl. Szczerze mówiąc, nawet się z tego ucieszyłam, bo było zimno, deszczowo, a ja chciałam tylko wejść do sklepu, kupić to, co mam kupić i wyjść. Zaczęłam nerwowo przestępować z nogi na nogę. Sprzedawczyni miała inne plany. Najwyraźniej była w konwersacyjnym nastroju.

– Wypełniłaś dobry start? – zapytała.

Eeee…. Hm. Słyszałam, co prawda, że ona czasami popija sobie w pracy, no ale bez przesady – ledwie minęło południe! Spojrzałam jej w oczy: trzeźwa.

– Nie rozumiem, że co? – zapytałam uprzejmie.

Popatrzyła na mnie z politowaniem i pokiwała głową.

– Dobry Start. 300 plus. Zasiłek dla dzieci rozpoczynających naukę. Taka wyprawka. Wypełnij jak najszybciej, bo to dodatkowa kasa.

– Czy 300 plus oznacza 300 złotych? – dopytałam dla absolutnej jasności.

– Tak.

– Jednorazowo?

– Tak.

– Ojej! Będę bogata!!! Co za szczęście, co za wsparcie! Co ja zrobię z taką kasą?! Zaraz… wiem! Mówisz, że to wyprawka? Kupię Tamaludze piórnik, zeszyty, okładki, kredki, pisaki, śniadaniówkę, bidon, plecak, a nawet zaszaleję z workiem na buty! Pewnie jeszcze od cholery mi zostanie, więc dokupię chusteczki higieniczne, karnet na obiady, a w przypływie szaleństwa – siatkę do łapania motyli, jeśli dziecię me zainteresuje się lepidopterologią! Bo przecież nigdy nic nie wiadomo…

A mina kobity z Żabki, bezcenna.

Niemniej…

Dwa dni później…

Właściwie dlaczego nie skorzystać, skoro mogę, nawet dla takiej kwoty? Zasiadłam, więc przed laptopem i zalogowałam się przez profil zaufany na konto w ZUSie.

„Wypełnij wniosek Dobry Start”. Klikam. Wpisuję dane. Zaakceptuj, podpisz, wyślij. Dupa. Zaakceptuj, podpisz, wyślij. Dupa. ZAAKCEPTUJ, PODPISZ…. Fuck off.

Tydzień później.

„Wypełnij wniosek Dobry Start”. Klikam. Wpisuję dane. Zaakceptuj, podpisz, wyślij. DUPAAA! Kolejna godzina wycięta z życiorysu.

Dwa tygodnie później.

„Wypełnij wniosek Dobry Start”. Klikam. Wpisuję dane. Po chwili mam 4 opcje wyboru:

Czy dziecko będzie chodziło do szkoły?

Czy dziecko będzie chodziło do przedszkola?

Czy dziecko będzie chodziło do zerówki w przedszkolu?

Czy dziecko nie będzie chodziło NIGDZIE.

Próbuję kliknąć w pierwszą opcję, ale SIĘ NIE DA! Zresztą tak samo, jak w całą resztę. KU*WAAAA!!!! Wiem, że szybkie klikanie na komputerze nic nie da, mimo to właśnie je stosuję. Jest! W końcu! Alleluja! Szybkim, opętańczym klikaniem udało się zaznaczyć pole „Dziecko będzie chodziło do szkoły”. Zaakceptuj, podpisz, wyślij.

Po tygodniu odpowiedź z ZUSu.

Wniosek spotkał się z odmową, gdyżżż… jakże zajebisty zasiłek w przyprawiającej o zawrót głowy kwocie nie należy się dziecku, które… będzie chodzić do przedszkola…

Nosz ku*wa ręce i nogi opadają.

3 dni temu ostatnie podejście. Jak mawiają, do czterech razy sztuka. Jeśli nie wyjdzie tym razem, to… Ch im w d. Wypełniam. Wszystko OK., oczywiście do momentu 4 opcji wyboru. Jak zwykle w nic nie da się kliknąć, i jak zwykle klikam pierdylion razy w zdanie „Dziecko będzie chodziło do szkoły”. DUPAAA. W końcu, zrezygnowana, klikam w pozostałe, i przy opcji „Dziecko nie będzie, ku*wa chodzić nigdzie (bo ja tak mówię, i co mi ku*wa zrobicie), wyskakuje okienko…. „Proszę wpisać adres tej szkoły”… Padłam.

Wpisałam, zaakceptowałam, wysłałam i czekam na odpowiedź. Nowoczesne oprogramowania. Wypełnianie dokumentów online. Sztuczna inteligencja, ech… Przy okazji – w zakładce „kontakt z ZUSem” popuściłam wodze tak wulgarnej fantazji, że… gdybym odważyła się kliknąć „wyślij”. prawdopodobnie jeszcze szóste pokolenie w mojej linii nie dostałoby emerytury.

Pozostając w temacie, który jeszcze poruszę w kolejnych wpisach. Nie lubię korzystać z kas samoobsługowych, bo zawsze coś tam się spierd… Zupełnie jak w reklamie „Umieść produkt w strefie pakowania”… A kasjerki, żywe istoty z krwi i kości same sobie strzelają w stopy, zachęcając kupujących do korzystania z takich kas. Przecież za chwilę stracą pracę, bo ich obecność nie będzie już nikomu potrzebna… Zastąpi ją sztuczna inteligencja, która, jak na razie bardzo mnie drażni.

Najważniejsi mężczyźni w moim życiu, czyli telewidz i akrobata

Nasz pies to ma z nami zajebiście. Pyszne jedzonko, długie wyjścia, zabawa na zewnątrz i w domu. Ma wmontowany biologiczny zegarek i już „za dziesięć” przed każdym z tych wydarzeń, przypomina o tym głośno. To jest takie warczenie połączone z ludowym zaśpiewem. Uwielbiamy to, bo żaden mój pies nigdy dotąd nie mówił (muszę to dla was nagrać :D). Żaden też nie oglądał z nami telewizji w taki sposób. Axel NAPRAWDĘ ją ogląda. Nie, że tam tylko rzuci okiem, on przychodzi na swoje ulubione programy (tak, jak na moje wieczorne czytanie Tamaludze) i potrafi je oglądać przez kilkanaście minut. W trakcie – rusza uszami, pokazuje zęby, merda ogonem albo pozostaje obojętny, zależnie od programu. Uwielbia Cesara Milana i dziecięce kanały, ale nie pogardzi też polityką i dobrym filmem. Ogląda debaty i spotkania przedwyborcze, chociaż czasami na nich zasypia. Za to reporterów w plenerze śledzi na czujce, a na przemoc reaguje warczeniem. Ostatnio na widok posłanki ciągniętej do radiowozu, obnażył zęby i zaczął szczekać. Tak samo z resztą reaguje na policję na żywo.

Na początku dziwiłam się jego reakcjom i w ogóle zamiłowaniem do telewizji, bo dawniej psy potrafiły skupić wzrok na ekranie tylko przez chwilę. Potem jednak przypomniałam sobie, że dawniej telewizory też były inne; dużo mniejsze, kineskopowe, a obraz niewyraźny i zamazany. Teraz wszystko widać tak, jakby odbywało się w tym samym pokoju, także i psy widzą wszystko wyraźniej. Axel boi się, na przykład banerów wyborczych, umieszczonych na wysokości jego pyska, przez całą długość ogrodzenia. 😀

Jak wiadomo, wariacje w naszej rodzinie to chleb powszedni. Ale, no nie wiem, jakoś się ostatnio nasilają. Z wiekiem? Ze zmianą pory roku? Z pełnią księżyca?

– Mama, jak się robi gwiazdę – pyta Tamaluga. – Pokażesz mi?

– Eeee, nie pokażę i ty też nie powinnaś tego próbować.

– Dlaczego?

– No, bo to niebezpieczne jest.

– Ale dlaczego?

– Po pierwsze, nie masz o tym pojęcia, po drugie, nie jesteś rozgrzana, po trzecie… to niebezpieczne jest.

– A ty umiesz zrobić gwiazdę?

– Kiedyś umiałam – mówię zgodnie z prawdą.

– A dlaczego teraz nie umiesz? – pyta.

Co mam jej powiedzieć? Że w moim wieku nawet wstawanie z łóżka wymaga czasami nadludzkiego wysiłku?

– No, po prostu już zapomniałam.

– Proszę cię, spróbuj. Chociaż pokaż mi o co chodzi.

-Noooo, chodzi o to, że stawiasz najpierw jedną rękę na podłodze, potem drugą i przerzucasz ciężar ciała na drugą stronę…

– Jak?

Wiedziałam, że nie odpuści, westchnęłam, zatem i sięgnęłam po jedyną metodę nauki, jaką potrafię – rysunek. Narysowałam Tamaludze na kartce, kolejne etapy „robienia gwiazdy”. Nawet jej się spodobało, ale chyba nie była do końca usatysfakcjonowana, bo zapytała:

– A kto może mnie nauczyć tak naprawdę?

– Pani od wuefu, albo jakiś terener.

– O! Może tatuś?

W tym właśnie momencie wraca do domu Tomasz. Jestem już w kuchni, gotuję obiad i uśmiecham się słysząc, jak zadaje mu te same pytania. Nagle do moich uszu dociera:

– Tata, a ty też umiałeś kiedyś gwiazdę?

– Kiedyś? – dziwi się Tomasz. – Ja nadal umiem! Zaraz ci pokażę…

– O ku*wa! – wyrywa mi się i pędzę do pokoju. Wszak chłop dobiega pięćdziesiątki! To nie może się dobrze skończyć… wciąż mam w pamięci jego pamiętny popis w parku trampolin, gdzie tylko cudem uniknęliśmy SORu, a także jego wcześniejszą wspinaczkę po drzewie, którą chciał mnie oczarować, a która skończyła się tak… jak się skończyła.

– Ty chyba nie zamierzasz teraz robić gwiazdy?! – krzyczę przerażona, gdyż właśnie się do tej gwiazdy szykował. Był bardzo pewny swego.

– Dobra już, dobra – poddaje się na mój widok.

Oddycham z ulgą i wracam do kuchni. Po chwili słyszę:

– Tatuś, a umiesz stanąć na rękach?

– No jasne! Zaraz ci pokażę…

Konkurs!

Kochani moi, dzisiaj mam dla Was konkurs. Z nagrodami. Z nagrodą, w zasadzie. Jedną. A raczej dwiema. Nie, raczej jedną podwójną. To są 2 bilety do kina, do Cinema City.

Jakiś czas temu wygrałam w konkursie 2 bilety na seans w 2D (z możliwością dopłaty za 3D). Niestety w moim mieście nie ma Cinema City, a więc wystawiam je jako nagrodę w konkursie. Zwycięzca będzie wylosowany przez Tamalugę. Wiecie, że uwielbiam konkursy, a ja wiem, że Wy też je lubicie. Mam jednak prośbę, aby w konkursie uczestniczyły tylko te osoby, które mają zamiar wykorzystać nagrodę. Byłoby szkoda, gdyby się zmarnowała… Upewnijcie się, więc, czy w waszym mieście działa Cinema City. Bilety są w formie kodów, które prześlę na meila zwycięzcy. Bilety ważne są do końca roku.

No, dobra, nie przedłużając…

Co ty na to, że kończy się lato?

a. To smutne, bo mi się marzy,

rok cały spędzić na plaży.

b. Choć łza się kręci w oku,

kocham wszystkie pory roku.

c. Nareszcie! Bo te upały

już mi się nieźle w kość dały!
Wakacje już za rok, jaki będzie twój krok?

a. Chociaż czekam na nie,

to będzie coś na spontanie.

b. Już przyszłe wakacje czuję,

bo wszystko zawsze planuję.

c. Powoli, krok po kroku,

coś tam mam na widoku.

Wakacyjna miejscówka: Morze czy Gubałówka?

a. Wakacje mnie zachwycą

wyłącznie za granicą

b. Myślałem o tym sporo,

więc morze lub jezioro.

c. Wyznaję taką zasadę,

że zawsze w góry jadę.

Jak chciałbyś spędzić lato, gdyby cię stać było na to?

a. Bezludna wyspa chyba,

albo na Karaibach.

b. Gdybym miał dużo sosu,

ruszyłbym w podbój kosmosu.

c. Chciałbym zwiedzić Europę,

żaglówką, albo… stopem.

Czy masz jakąś poradę na jesienną blokadę?

a. Dobra książka i whisky

polecam chyba wszystkim.

b. Praca i jeszcze raz praca,

to się naprawdę opłaca

c. Czas spędzony z rodziną,

i smutki natychmiast miną.

Konkurs trwa do końca września. Życzę Wszystkim powodzenia i dziękuję z udział!!!!

Nodi, jawor i życie przed oczami

Na wakacjach w Międzyzdrojach, Tamaluga poznała Lenkę z Wrocławia, starszą o niecały rok. Od powrotu do domu, Lenka dzwoni do Tamalugi codziennie. Nie, przepraszam: kilka razy dziennie. „Jak to?”, zapytacie, „Czyżby Tamaluga miała już swój telefon?”. Nie, nie ma. Telefon jest mój. No, właśnie…

Gdy Axel trafił do naszej rodziny, już z założenia nie mógł być normalny. Biedulek nie pamięta swojego dawnego domu, tylko nasz, więc wszystkie nasze zwyczaje uważa za normalne. Ten pies to jakiś ewenement, bo podobno nie można zmądrzeć i zgłupieć jednocześnie. A jednak. Mamy swoje rytuały plus totalnie spontaniczne akcje. Na przykład przed jedzeniem śpiewamy mu pioenkę z kreskówki „Nodi”. (Nadjeżdża Nodi, Nodi! Na na na na na na, nananana. Nadjeżdża Nodi, Nodi! Na na na na na na, nananana.) Jakoś tak wyszło, że podłożyłam do tej melodii słowa… Nadjeżdża amu, AMU! Na, na, na, na, na, nananana! No i teraz wystarczy puścić psu samą melodię, bez słów, a on już wariuje.

Często do niego gadam. Może to nic niezwykłego, ale ja mu się żalę, opowiadam filmy, sny, zadaję pytania i łapię się na tym, że czasami oczekuję odpowiedzi. Ostatnio oznajmiłam mu, że dostanie jedzonko, gdy wysłucha piosenki. Zaśpiewałam mu „Jawor, jawor, jaworowi ludzie… Budujemy mosty dla pana starosty”, od początku, do końca, bo okazało się, że pamiętam całość (co znowu nie jest jakimś tam wielkim wyczynem, jeśli ktoś kojarzy piosnkę, to wie o czym mówię). Wykonałam ją na środku kuchni, włączając sekcję rytmiczną, zaśpiew i obroty. Nie miał wyjścia: musiał wysłuchać całej. Gdy stawiam mu miskę, nie podejdzie do niej bez specjalnego zaproszenia. Musi usłyszeć „proszę!”, ale nie powiedziane normalnie, tylko tą wersją z „Misia”. Wtedy zaczyna jeść. Jak on ma być normalny?!

Coś dziwnego porobiło się z komarami, to znaczy po prostu są. Bo wcześniej ich nie było. W każdym razie nie w takiej ilości. Teraz trudno nawet wyjść przed dom i uniknąć ataku. Ktoś? Coś? Jesteśmy zjadani żywcem, nawet Tomek, którego prawie nigdy nie dziabały. Upadł też jego argument dla oszczędzenia pająka za oknem. Pająk jako obrońca okazał się bezużyteczny. Zresztą już wcześniej wiedziałam, że tak będzie. Utkał sieć, i owszem, ale tylko po to żeby wyczyniać na niej jakieś dziwne wygibasy, zjazdy, podciągania, pompki, brzuszki… Jak w amoku zapierdzielał z tkaniem pajęczyny i była serio wypasiona, ale gówno w nią złapał. Nie chcę go potępiać – zdarza się najlepszym, no i nie chcę go zabić. Tylko wysiedlić. Trudno jest mi zabić owada (poza komarami, rzecz jasna). Chyba coś jest ze mną nie tak, bo gdy niechcący nadepnę na jakąś mrówkę czy inną biedronkę to zaraz mam przed oczami całe jej życie. Jak była jajkiem/kokonem, jak wyrosły jej skrzydełka/pancerzyk, jak żegnała się z rodzicami idąc na pierwszy podbój trawy…

Właśnie zobaczyłam, że ktoś ukradł mój słonecznik. CDN…