Zakład pracy chronionej

Uwielbiam ludzi pozytywnie zakręconych (jak chociażby tata jednej z zaprzyjaźnionych blogerek). Chociaż ich czyny mogą mieć opłakane skutki, to bezustannie wywołują u mnie  uśmiech, a często śmiech nawet.

To są właśnie ludzie, z którymi nie można się nudzić.

Opowiem wam o moim byłym szefie, i przy okazji kilku zabawnych sytuacjach z tamtej pracy, póki jeszcze pamiętam.

Pan Kazio prowadził małą firmę P ze swoją żoną Ela, i to ona była naszą bezpośrednią szefową. Pan Kazio za to często do nas wpadał, starał się być pod ręką, gdy trzeba było coś wynieść, przynieść, dokupić. Było to dosyć trudne, bo sam miał jeszcze inną własną działalność (do dziś zachodzę w głowę jak mu się w ogóle udawało prowadzić jakąkolwiek działalność). Jego wizyty zawsze mnie cieszyły, gdyż szef był pogodnym, przezabawnym, pozytywnie zakręconym niepoprawnym optymistą. Jak wspomniałam, służył nam pomocą i nazwałabym go Złotą Rączką, gdyby nie fakt, że zazwyczaj psuł to, za co się zabierał. Ale był przy tym taki uroczy i zabawny, że nie raz płakaliśmy ze śmiechu. Jego żonie nie zawsze było do śmiechu, często się irytowała, i ja ją poniekąd rozumiałam. W praktyce firma była na jej głowie, czas naglił, zamówienia czekały, a pan Kazio z głową w obłokach.

Do firmy P trafiłam przez przypadek i miała to być praca na chwilę, a zostałam na kilka lat, bo opierała się na zdolnościach manualnych, a ja to uwielbiam. Przede wszystkim jednak zostałam tam dla ludzi i pozytywnej atmosfery, co zawsze było i będzie dla mnie ważniejsze od zarobków.

W pracy używaliśmy różnych kolorów farb, ale bazą do każdej z nich była oczywiście biała, i tej białej nigdy nie mogło nam zabraknąć.

Pewnego dnia szykowaliśmy naprawdę duże zamówienie, w dodatku „na wczoraj”. Pomimo luźnej pogawędki dało się odczuć napięcie i presję czasu. Napięcie sięgnęło zenitu, gdy około 15 okazało się, że biała farba zmierza ku nieuchronnemu końcowi. Potrzebowaliśmy niewiele, po prostu tyle, żeby zamknąć serię. Pani Ela starając się nie wpaść w panikę, zadzwoniła do męża. Pan Kazio przyjechał najszybciej jak mógł, i z nakazem zakupienia Jednej Puszki Białej Farby, wyruszył do sklepu. Pan Kazio wiedział jak ważna jest biała farba, i że każdy kolor można zastąpić innym, tylko nie ten. Pan Kazio wiedział też, jak ważny jest to kontrahent i jak ważne jest zamówienie. Pan Kazio wiedział więc wszystko.

Co mogło pójść nie tak?

Do sklepu było 10 minut autem, więc gdy po godzinie nadal go nie było, stało się jasne, że coś jednak poszło nie tak. Biała skończyła się na amen, pracownicy bębnili palcami w stoliki, pani Ela spacerowała od ściany do ściany. Krótko przed 17, czyli przed końcem pracy, pojawił się uradowany  pan Kazio. Trudno, najwyżej zostaniemy po godzinach. Najważniejsze, że…

– Co ty kupiłeś?! – głos pani Eli był spokojny, bo nie wierzyła w to co widzi.

– No, farbę…

– Miałeś kupić Jedną Puszkę Białej Farby, a to są, Boże dodaj mi sił, dwie puszki czarnej…

Pan Kazio niezwykle z siebie dumny, uśmiechnął się z wyższością. Po minie było widać, że ma asa w rękawie nie zawaha się go użyć:

– Była w promocji.

……………..

Któregoś razu zaciął się zamek w drzwiach w jednym pokoju. Drzwi otwierały się na zewnątrz, czyli w stronę korytarza. Coś tam się w nich wypaczyło, bo nie dało się ich domknąć żeby przekręcić klucz w zamku. Napieraliśmy na nie z całych sił, podczas gdy pani Ela manewrowała kluczem na wszystkie sposoby. Po kilku minutach byliśmy wyczerpani, sfrustrowani, bo każdy chciał już iść do domu. Wtedy raźnym krokiem nadszedł pan Kazio. Przyjrzał się naszym wysiłkom, pokręcił z dezaprobatą głową i stwierdził, że „co się nie da, jak się da”, a także, że „on to zrobi”.

Obadał dokładnie drzwi z zewnątrz, wymacał, opukał, a potem wszedł do pokoju i obadał od wewnątrz. Wreszcie, będąc w środku, zaczął z całej siły ciągnąć klamkę krzycząc, żebyśmy dopychali drzwi z korytarza.  Przekręcił ręką zamek i zamek się zamknął. Tadaaam!

Pan Kazio był wniebowzięty.

– Mówiłem, że to zrobię?! Mówiłem?!

– Owszem, mówiłeś – potwierdziła pani Ela. – A jak teraz wyjdziesz geniuszu?

………………….

Mieliśmy jeszcze jedną przygodę z drzwiami, chociaż nie będącą już udziałem pana Kazia.

Na nasz korytarz wchodziło się bezpośrednio ze schodów, co sprawiało, że czasami wpadały do nas osoby niepożądane. Na przykład kontrola z ZUSu, a wierzcie mi – do ukrycia  Ukraińców w jedynym pustym pokoju naprawdę potrzeba trochę więcej czasu.

Szefowa postanowiła wstawić więc drzwi, choćby prowizoryczne. Powstało więc coś na kształt stelażu, taka drewniana rama oddzielająca schody od korytarza. W tym miejscu stanęły drzwi, ale pozostał pusty metr kwadratowy, który wypełniono grubymi ściankami styropianu. Wszystko to, wbrew pozorom, było mocne i stabilne. Z boku zamontowaliśmy też dzwonek, który zazwyczaj nie działał.

Drzwi otwierały się w mało komfortowy sposób dla wchodzącego, bo w stronę schodów, co zmuszało do zejścia kilka stopni w dół. Drzwi były obite skóropodobnym materiałem, no i nie miały zamka, bo i po co? Były tylko takim straszakiem na nieproszonych gości. Opóźnieniem ZUSowskiej pielgrzymki, zyskaniem cennych minut do ukrycia Wasyla i Aloszy.

Pewnego dnia, do pracującego ze mną w pokoju Mareczka, przyszła w odwiedziny jego narzeczona. Dziewczę próbowało dzwonić, ale dzwonek był zepsuty. Próbowało pukać, ale… próbowaliście kiedyś zapukać w skórzane drzwi?

Tak, więc, siedzimy sobie z Mareczkiem i Jackiem nad robotą, słuchamy radyjka, rozmawiamy. Z korytarza zaczynają dochodzić jakieś dziwne dźwięki, ale cały budynek pełen jest dziwnych dźwięków, głównie z powodu starych rur. Po pewnym czasie dźwięki zaczynają się nasilać, jakieś przytłumione wołanie pomocy(?), jakieś odgłosy walki(?) Po jakimś czasie otwierają się drzwi do naszego pokoju i wchodzi Basia. Ma podarty rękaw, guz na czole i cała jest w styropianie.

Okazało się, że próbowała otworzyć drzwi, ale nie w tę stronę. Do głowy jej nie przyszło, żeby spróbować w drugą. W końcu poddała się i przebiła przez styropian, zahaczając głową o drewnianą ramę, rozdzierając bluzkę o wystające gwoździe. To była ekstremalna przeprawa blondynki, na czworaka, przez grube płaty styropianu. Widok musiał być bezcenny. Na szczęście ten, gdy stanęła w drzwiach też nas zadowolił.

Mareczek zachował zimną krew. My z Jackiem nie byliśmy tak powściągliwi. Mieliśmy jednak na tyle taktu, żeby posikać się ze śmiechu po wyjściu z pokoju.

Takich historyjek z pracy mam więcej, także jeśli kto zainteresowany…

Kobieta (nie)pracująca, sprawy (nie)ogarnięte

Jestem dumna z mojej Wiktorii. Bardzo dumna. Jednak moje wychowanie nie poszło w las i nie zanikło w odmętach makijażu i instagrama. A było to tak:

Wika to kobieta pracująca, żadnej pracy się nie boi. Była już modelką, opiekunką, pracownicą kebabu w szczycie sezonu w Międzyzdrojach, malowała dzieciom twarze, roznosiła ulotki, rozdawała chusteczki (przy okazji: mam trzy kartony Velvet, ktoś reflektuje?)

Jednym słowem: praca jej nie straszna.

Ostatnio porzuciła wszystkie inne „zawody” na rzecz jednego – chciała pracować jako kelnerka w eleganckiej wegańskiej restauracji. Gdy zaproszono ją na dzień próbny była wniebowzięta.

Zadzwoniłam do niej wieczorem z zapytaniem jak poszło. Stwierdziła, że dobrze, że praca ciężka, ale ona lubi takie wyzwania, i że właściwie już ją zatrudnili.

Ale…?

Ale ona tam nie pasuje.

Pamiętając, że ze wszystkich przymiotników określających restaurację, wybija się słówko „ekskluzywna”, pytam:

– Byłaś nieodpowiednio ubrana?

– Nie, no coś ty?!

– Byli dla ciebie niemili?

– Nie, wręcz przeciwnie.

– No to o co chodzi?

Przez chwilę cisza w słuchawce.

– Bo tam przyszła na obiad taka rodzina. Ten pan cieszył się, że mógł wreszcie zabrać żonę i dzieci do tego miejsca.

– No i?

– No i szefowa z kelnerką śmiały się z nich na zapleczu, bo nie wiedzieli jakiego widelca użyć. Miałam łzy w oczach. Nie chcę pracować z takimi ludźmi.

Miałam ochotę wyściskać ją i wycałować.

Wczoraj zadzwonili, że ją przyjmują, a Wika odmówiła. To była dla niej trudna decyzja, bo potrzebuje pieniędzy i marzyła o takiej pracy. Martwiła się, że nie znajdzie innej, a wtedy przekonaliśmy ją z Tomkiem, że karma wraca. Tomek dał tej karmie tydzień, ja dałam dwa dni.

Zaraz po odmowie, gdy tylko się rozłączyła, zadzwonili ze swojskiej pizzerii i zaprosili Wikę na dzień próbny. Trzymajcie kciuki.

…………….

Nie wiedzieć jak i kiedy, skumulowały mi się sprawy urzędowe. Dziwne. Wydawało mi się, że na załatwienie każdej z nich mam co najmniej miesiąc. W sumie może i tyle miałam. Teraz zostały mi trzy dni. Działałam, jak zwykle w myśl zasady „Co masz zrobić dzisiaj – zrób jutro,  a co masz zrobić jutro – nie rób wcale”. Czy też „Co masz zrobić dzisiaj – zrób pojutrze. Będziesz mieć dwa dni wolnego.” W związku z powyższym, miałam osiem spraw w pięciu urzędach (albo na odwrót), mieszczących się – a jakże  – w różnych, odległych od siebie dzielnicach. Normalnie bym to ogarnęła, ale w trzy dni? Nie było w tym chronologii, nie było logistyki, nie było sensu.

Co więcej, do przynajmniej połowy tych spraw potrzebowałam papierka – rachunku, kopii wniosku, paragonu, czy czego tam, kurwa, jeszcze. Rozpoczęłam poszukiwania. Czynność ta zabrała mi cały poniedziałek i połowę wtorku.

Z pierwszym świstkiem poszło łatwo. Zadziwiające, ale był tam, gdzie spodziewałam się, że będzie.

Z drugim było nieco gorzej, gdyż nie był tam, gdzie spodziewałam się go znaleźć, ale w innej teczce.

Trzeci był w jedenastej z przeszukanych, a wyglądał tak, że moje wysmarkane chusteczki prezentują się o niebo lepiej.

Czwartego i piątego nie znalazłam wcale, po dziś dzień, choć przeszukałam na czworaka szuflady, komodę, szafkę na buty, bieliznę, lodówkę i okolice. Zerwałam nawet kilka luźnych paneli.

Szóstego świstka nie kojarzę, więc nawet nie wiedziałam czego szukać.

Plus jest taki, że przy okazji zrobiłam porządek w papierach, jakiego świat nie widział. Odwaliłam kawał naprawdę dobrej roboty. Za stos otrzymanej makulatury, 35 lat temu dostałabym z pięć naręczy papieru toaletowego. Wszystkie papierzyska skrupulatnie darłam i wrzucałam do dużego kartonu, przy aktywnej pomocy uradowanej Tamalugi. Wypełniłam go po brzegi.

……………

To na koniec – humoreska.

Kładziemy Tamalugę na popołudniową drzemkę. Pokój ma okno od ulicy. Wychodzimy przed dom, rozmawiamy z sąsiadką. W pewnej chwili, z okna od strony podwórka słychać jakiś cieniutki głosik.

– No, patrz! – mówi Tomasz. – Co za łobuziak. Nie dosyć, że nie śpi, to jeszcze wyszła z pokoju i poszła do Oliwii!

Po czym zapukał w parapet i krzyknął:

– Co tam się dzieje?! Dlaczego nie śpisz?! Ja wszystko słyszę!

Zagapiłam się na niego przez chwilę.

– Tomek, to nie jest nasz parapet. Właśnie krzyczysz na kota sąsiada.

Sąsiadka, stojąca obok, z grzeczności była bardziej powściągliwa. Ja padłam ze śmiechu.

 

Szukałam piosenki z reklamy Citroena. Szukajcie, a znajdziecie.

 

Sztorm, wysokie juju i trauma ludzika

Ostatnie dwa tygodnie były dosyć intensywne (cokolwiek to znaczy), czyli po prostu każdy czegoś ode mnie chciał. Akurat wtedy, gdy mi nie chciało się nic. Ani niczego nie chciałam od nikogo, chyba że spokoju. To może ja to poetycko przyrównam do swojej łazienki. Łazienka, przez większość żywota stoi pusta. Takie odnoszę wrażenie, przechadzając się obok. Wystarczy jednak, że zaplanuję kąpiel, mało tego – uprzejmie poinformuję o tych planach tak zwany ogół, wtedy łazienka przeżywa czasy swojej świetności. Gdy tylko wejdę do wanny, zaczynają się akcje. Zrazu nieśmiałe pukanie, dalej łomot przechodzący w walenie. A potem bezpardonowe wędrówki ludów. Wyjścia mam dwa. Albo nadal nie będę się zamykać i cierpliwie znosić migracje „na” i „z” terenów podmokłych, albo użyję didaka, zwanego dalej skoblem (zapadką, zasuwką) i cierpliwie zniosę pukanie z nawoływaniem włącznie.

Wracając. Gdy tylko zaczynam coś pisać twórczo każdy ma do mnie 6418 pytań i spraw niecierpiących zwłoki. Przoduje oczywiście Tamaluga, ale jej to jest wybaczone.

Aaaa, że mi się nie chce to inna sprawa. Nie lubię gdy ktoś przerywa mi pracę, ale z drugiej strony czasami sama marzę żeby ktoś mi ją przerwał. Choćby i sms.

Pogoda u nas szaleje. Albo upał albo wichura, nic pomiędzy. Na szczęście ostatnio są same ciepłe dni, ale jeszcze nie tak dawno…

Dostaję sms pod tytułem „Alert”. Oczywiście spanikowana, oczywiście robię co? Usuwam bez czytania. Zaraz jednak Wika i jej chłopak też dostają takie smsy. Sztorm na morzu, przechodzi w wichurę w głąb lądu i uprasza się mieszkańców województwa o niewychodzenie z domów, jeśli nie ma takiej potrzeby.

Najpierw jestem pod wrażeniem, jak sprawnie działa u nas system ostrzegania.

Potem naginam ostrzeżenie do swoich potrzeb i prośbę o niewychodzenie z domu traktuję jak prośbę o nicnierobienie. Można?

A że jestem posłuszną członkinią lokalnej społeczności, prośbę traktuję z należytym szacunkiem. Stawiam ostatnią kropkę, zamykam laptop, naciągam kocyk i układam się do drzemki na kolanach Tamalugi. Uważny obserwator dostrzegłby, że dziecko spożywa właśnie arbuza. Uważny (i sympatyczny) obserwator ostrzegłby mnie.

Położyłam głowę na kolanach Tamalugi jedzącej arbuza.

Zapamiętam, żeby nigdy więcej tego nie robić. Wiedziałam to już po pięciu minutach.

Przez kolejne dziesięć wydłubywałam z włosów miąższ wraz z pestkami.

Śmierdziałam arbuzem do końca dnia. Z odległości dziesięciu metrów.

Prawie jak perfumy Kenzo.

„Prawie” robi różnicę. Choć rzeczywiście niewielką.

 

Ponieważ praca zmusiła mnie do wczesnego wstawania (o 9, zamiast o 11), wyłamałam się i znowu zahaczyłam okiem o telewizję śniadaniową. I o czym to rozprawiano w porannych godzinach wysokiej oglądalności? O fetyszu na damskie stopy. Środek tygodnia, słoneczny poranek, kawka, śniadanko, a w telewizji zbok siedzący tyłem, głosem zmienionym modulatorem rozprawia o seksualnych dewiacjach ze stopami w roli głównej.

Przy okazji: wiedzieliście, że robienie zdjęć paznokciom (również tym u stóp) to nie selfie tylko nailfie?

Co jeszcze robię w ramach opóźnienia pracy? Sprzątam. Nie, no, żeby nie było: sprzątam codziennie, ale tym razem mnie poniosło. Odkurzyłam podłogę przez wielkie „O” i umyłam przez wielkie „U”. Zanim doszło do tak chwalebnych czynów, umieściłam krzesła na stole, a Tamalugową zjeżdżalnię gdzieś tam też pierdyknęłam. Nie zastanawiałam się specjalnie gdzie i jak, bo to na chwilę. Początek swój miała na oparciu fotela, a że tak powiem, ujście – gdzieś w okolicy kartonu z zabawkami. W każdym razie dobry metr nad podłogą. No i w ogóle nie była stabilna.

Odkurzyłam pokój, dojechałam mopem gdzie trzeba i zabrałam się za przedpokój i kuchnię. Nagle do uszu mych dociera „O jaaaaa! Jeden, dła, ci, ćteli, juuuuuu!” a potem głuchy łoskot. Nasłuchuję, ale nie ma płaczu, tylko „Łaaaał! jeden, dła, ci, ćteli, juuuuuu!”

Jak się domyślacie, Tamaluga podjęła wyzwanie nowej lokalizacji zjeżdżalni.

Aż dziwne, że nic jej się nie stało.

W przeciwieństwie do ludzika.

Wczoraj kolega zapytał, czy poczta w mojej dzielnicy obsługuje transfer Xoom. Szczerze mówiąc, nigdy o takim nie słyszałam, nie rzuciły mi się też w oczy żadne, wskazujące na to, naklejki. Ponieważ była już noc, spacer nie wchodził w rachubę, a nie chciałam zostawić kumpla bez odpowiedzi. Ale, jak śpiewa Michael, „There are ways to get there, (if you care enough for the living”) Moja wybitna błyskotliwość i powalająca inteligencja podpowiedziały mi, żeby skorzystać z Google map. Wymyśliłam sobie, że wirtualnie podejdę pod pocztę i sprawdzę naklejki na szybie.

Tylko,  że ja to mam chyba problem z tym ludzikiem. Nigdy nie umiem trafić nim w punkt, tylko zawsze idę na czuja i ów człowieczek ląduje w pobliżu, albo w ch..j daleko od tego miejsca.

Tym razem mocno się skupiłam. Delikatnie podniosłam dyndającego ludzika i z precyzją spawacza upuściłam go w miejscu, według mnie, najbliższym poczty.

To było straszne.

Mój ludzik znalazł się w środku gabinetu dentystycznego.  Zafundowałam mu najgorszą traumę ever. W dodatku nie mógł się wydostać. Obracał się w panice dookoła, natrafiając na fotel, umywalkę, narzędzia… Desperacko obijał się o ściany… Bóg jeden wie, jak bardzo chciałam go stamtąd wydostać… Przepraszałam go w myślach, próbowałam wrócić, zresetować, laptop się zawiesił… A ludzik tkwił tam i płakał bezgłośnie!

Wybacz mi, googlowy ludziku.

 

Piękna pipa na dużym juju

Pies sąsiadki stanął w miejscu. Stanęłam i ja, i się gapię, bo nie mogę w to uwierzyć. Ona chyba też nie, bo też stoi i się gapi. „Ona jest cała czarna”, stwierdzam bez sensu, po czym dodaję: „Wiedziała pani o tym?” Sąsiadka przygląda mi się z irytacją. „Tak, wiedziałam. Ona w domu tak nie biega…” „Koti!”, woła Tamaluga, dla której wszystkie psy mniejsze od spaniela są kotami.

To ją chyba dobiło, tę sąsiadkę, bo szarpnąwszy smycz, zaciągnęła sukę do domu.

 

Tamaluga bezustannie odkrywa swój niewątpliwy talent plastyczny. Póki co, zawężony tematycznie. Mocno zawężony. Rysuje tylko dwa obiekty.

Dwie pionowe kreski biegnące (mniej więcej) z góry do (mniej więcej) dołu.

„Co to jest?”, pytam.

„To juju (zjeżdżalnia).

Ostatnio kresek przybyło, więc przez chwilę pomyślałam, że to tęcza.

„Co to jest?”

„To duzio juju”.

No, tak.

Drugi obiekt to (poniekąd) elipsa z okiem.

„A to co, kochanie?”

„To pipa! (ryba)” odpowiada i marszczy się patrząc na mnie, bo przecież to oczywiste.

„Piękne, Tamalusiu, w życiu nie widziałam piękniejszej pipy!”

„Rzekłbym to samo”, wtrąca Tomek, „ale mogę zarobić od mamusi w łeb…”

Także…

Na razie rysuje to naprzemiennie, ale może kiedyś doczekamy się pipy osadzonej na tym juju. Mogłaby przecież ta pipa zjeżdżać na tym juju do wody…

 

Wiktoria od dwóch tygodni pracuje w Międzyzdrojach. Ciężko pracuje. Muszę przyznać, że jest ambitna i wytrwała, nie znałam jej z tej strony. Wybrała pracę w gastronomii, gdzie cały czas jest ruch, chociaż proponowaliśmy jej butik naszej znajomej. Dobrze, niech pozna co to prawdziwa harówa. Gdy skończyła liceum stwierdziła, ze potrzebuje zmiany, czyli zrobiła tatuaż i przefarbowała się na blond. Znowu, po 4 latach zniszczyła swoje piękne włosy. Patrzę na nią i nie wierzę, że to moja córeczka, której jeszcze wczoraj śpiewałam „Jadą, jadą misie”. Od kiedy jest blondynką tym bardziej nie wierzę. W dodatku nie poznajemy jej z Tomkiem nawet z bliskiej odległości. Na szczęście nigdzie nie znalazłam konkursu na rodziców roku, także luz. 😀

Opuściłam się w czytaniu. Bardzo się opuściłam. Gdy wieczorem mam chwilę – wybieram laptop i blogi. Zerkam tylko tęsknym wzrokiem na półkę z książkami. I jak to pogodzić? Laptop z książką? Rozwiązanie nadeszło samo – spieprzyła się laptopowa klapa. To znaczy matryca. Rozdwoiła się. Właściwie rozczworzyła. I wiecie co? Wygląda teraz zupełnie jak książka… Można?

Sobota, tydzień temu, godzina 22. Leniwie przeglądam Internet w poszukiwaniu inspiracji na następny dzień. Patrzę: pchli targ. Kurde, no! Zawsze o nim zapominam, chociaż organizowany jest dwa razy w miesiącu, i to dwa rzuty beretem od naszego domu.  A może by tak tym razem, wystąpić w pozycji sprzedawcy? No i mnie wzięło i pogięło. Przystawiłam krzesło do pawlacza i z latarką w zębach (nie włączyłam światła, żeby nie obudzić Tamalugi) zaczęłam pośpiesznie wertować jego zawartość. Czy wy to znacie? Wiecie, że macie pełno nieużywanych rzeczy, co chwile nieproszone wpadają wam w ręce, ale gdy potrzebujecie coś znaleźć, to nie ma… U mnie nic nie było, bo wszystko, czego nie używam od razu wysyłam potrzebującym. I wiecie, gdy tak szukacie, podnieceni wizją niedzielnego handlu, najdurniejsze pomysły przychodzą wam do głowy… Po kilku minutach już WSZYSTKO w zasadzie nadaje się na sprzedaż, łącznie z gaciami waszych partnerów…

Dobra, kilka rzeczy się znalazło. Stolik (od czego kreatywność?) zastąpiła suszarka naciągnięta kocem. Nie sprzedałam wiele, ale i tak było fajnie. Targ przylegał do placu zabaw, więc i Tamalugę dało się ogarnąć. Poza tym ciepło, ale nie gorąco – idealna pogoda na kupczenie.

KUPCZENIE. Uwielbiam to słowo. Kiedyś z moim dawnym przyjacielem, Dżekiem, siedzieliśmy w pubie. Podrywała go jakaś kobieta, a gdy po krótkiej wymianie zdań wrócił do stolika, stwierdził ze smutkiem: „Liczyłem na długi i romantyczny związek, tymczasem ta pani tylko kupczy swoim ciałem”.

Posikałam się.

   DUZIO JUJU

   PIPA

O pracy i reklamie i o pracy w reklamie

W oczekiwaniu na otwarcie jedynego interesującego mnie kierunku – dziennikarstwa, pomyślałam sobie, a co tak będę siedzieć po próżnicy i bąki zbijać. I poszłam na reklamę. Poszłam, skończyłam i zaczepiłam się po praktykach w dość znanym w mieście studiu reklamy wizualnej. Cholera, nie wiedziałam ze ta praca tak mnie zabierze. Nauczyłam się wielu przydatnych ciekawych rzeczy. Potrafię, na ten przykład, całkowicie okleić samochód. Całkowicie. Nie wiem do czego ta umiejętność miałaby mi służyć, ale jest to, poniekąd, fascynujące. Gdyby tak wypuszczono mnie z taczką rulonów czarnej folii, w miasto, a najlepiej na jakiś duży parking – z pewnością pojawiłabym się w wieczornych wiadomościach.
No więc, w pracy okleiłam dwa samochody. Nie musiałam tego robić, ale zrobiłam i to w ramach comiesięcznej pensji, czyli najniższej krajowej. Później oglądałam w tv program, i dowiedziałam się ile za coś takiego biorą. I oplułam się gorącą herbatą. I szczena ma miękko opadła na podłogę, a prawe oko zaczęło żyć własnym życiem.
Do moich licznych przygód w studiu zaliczam niewątpliwie całonocne oklejanie tirów oraz okien sklepowych. Na 15 metrowym wyciągniku, przy 11 stopniowym mrozie. Albo na odwrót. Dla zobrazowania: woda służąca za podkład, zamarzała w połowie drogi, między spryskiwaczem a szybą…
Po zakończeniu współpracy z firmą, sama zajęłam się projektowaniem wystaw i oklejaniem sklepów znajomych. Nabawiłam się też choroby zawodowej, pokazując każdemu, kto chciał (lub nie chciał, a częściej nie chciał) patrzeć, które reklamy w mieście są moją robotą. Oczywiście, nie mogłam się powstrzymać od przekłuwania bąbelków i wyrównywania folii na innych reklamach.
Potem trochę się w moim życiu pokopało i nie pracowałam nigdzie, a co za tym idzie – odwiedzałam PUP i inne tego typu przybytki rozkoszy. Przy okazji zainteresowałam się, co ma mi do zaoferowania państwo, a państwo miało mi do zaoferowania gówno niewiele. Pomyślałam, że to nie fair, że tyle czasu na nie tyrałam. Pomyślałam też, że lepszy rydz w lesie, niż na ścianie w łazience. Cokolwiek to znaczy.
Skomputeryzowana siateczka powiązań między instytucjami, mająca na celu usprawnienie pracy – bardzo mnie irytowała. Wystarczyło, że w jednym urzędzie zerknięto w kompa i już wiedziano, że figuruję w innym, znano moje dotychczasowe miejsca pracy, stan cywilny i prawdopodobnie rozmiar buta. Wiedziano też, że jestem bezrobotna, co prowokowało idiotyczne komentarze pań urzędniczek:
„Naprawdę nie może pani znaleźć pracy? Z taką znajomością angielskiego?” /Wybałuszyłam na nią gały, myślałam, że żartuje, ale była śmiertelnie poważna zadając mi trzecie pytanie:
„To nie mogła pani na jakiś kurs się zapisać w międzyczasie?” To chyba było ostatnie z pytań, bo przyglądała mi się w oczekiwaniu. Postanowiłam odpowiedzieć od końca.
„Po pierwsze: nie zapisałam się na kurs w międzyczasie, bo wolałam podjąć studia. W międzyczasie. Co zresztą uczyniłam, i które skończyłam. Po drugie: naprawdę sądzi pani, że znajomość języka, którym posługuje się ponad połowa społeczeństwa jest moją przepustką do kariery? Gdyby to był, no, powiedzmy chiński, to rozumiem. Po trzecie: nigdy nie twierdziłam, że nie mogę znaleźć pracy. Ja jej po prostu nie szukam.” Prawdziwy szok, jak można się było spodziewać, wywołało to ostatnie zdanie.
„Jak to?! Dlaczego nie szuka pani pracy?!”
„Bo nie chcę. Napracowałam się w życiu tyle, że należy mi się przerwa, odpoczynek jakiś, mam dosyć, stop, finito!”
Nie wywalczyłam wiele, ale, noszkurwa, przynajmniej byłam szczera.

 
Niektóre telewizyjne reklamy są tak żenujące, że przy nich żart Karola z Familiady to kwintesencja poczucia humoru. Gdy po raz pierwszy usłyszeliśmy określenie „Akademia Menopauzy” – wyliśmy z Tomkiem ze śmiechu. Teraz czekamy na „Uniwersytet Miesiączki”. Polska aktorka, znana z jakiegoś serialu, nazywana jest przez Tomka „Gosią – dilerką”, bo wciska wszystkim prochy na uspokojenie.

 
Zarejestrowałam się w PuP. I tu kolejne dziwadła. „Według naszych informacji, nadal przebywa pani na macierzyńskim…” /Byłam pewna, że mowa o Tamaludze/”… od 2000 roku.” A nie, jednak o Oliwii. „Eee?” – zapytałam z wrodzoną inteligencją i wdziękiem. Myślałam, że się przesłyszałam, więc usłużna pańcia powtórzyła.
No i mam iść do ZUS wyjaśnić sprawę. Nie dowiedziałam się, niestety, jak to możliwe, że od tego czasu zaliczyłam dwie prace z długim stażem, dwukrotnie też rejestrowałam się u nich. Gdy tak o tym myślałam, bujając się na krzesełku w boksie, wpadł bezrobotny Heniek i zrobiło się zamieszanie.
„To ja, Heniutek! Witam miłe panie! Pani Elu, co pani taka markotna? Ma tu czekoladkę. A pani Kasia – kwiatuszka, bo sama piękna jak ten kwiatuszek!” Zerknęłam na panią Kasię. Nie mnie oceniać jej urodę. Bezrobotny Heniek najwyraźniej weteran pośredniaka – czuł się tu jak w domu. Zastanowiłam się, czy i mnie to czeka i perspektywa ta mocno mnie przeraziła. A może nie będzie tak źle? Może lepiej zostać na wiecznym bezrobotnym, niż na wiecznym macierzyńskim? Skupiona na myśli tej ostatniej – udałam się w drogę powrotną do domu, bo a nuż moja siedemnastolatka powróciła ze szkoły i wymaga, na ten przykład, zmiany pieluchy?

Otwieracze świata i mamy odblokowane

Długo zastanawiałam się, czy podjąć ten temat, bo pewnie wielu z was będzie miało odmienne zdanie. Ale to dobrze, to nawet lepiej, sama jestem ciekawa, co myślicie. Ostatnio często…
Nie: bardzo często natrafiam w sieci i nie tylko, na deklaracje kobiet, że pomimo zostania mamą, nadal są przede wszystkim kobietami i nic się nie zmieniło. To chyba jednak tak nie działa… Kobieta, która zostaje mamą, staje się nią przede wszystkim, a zmienia się wszystko. Wszystko się zmienia: cały świat, wszechświat się zmienia, a dziecko staje się jego centrum! Bez względu na to, czy jest biologiczne, adoptowane czy przysposobione – dziecko to Rewolucja. Przewrót. Insurekcja.
Czytam o kobietach sukcesu, ich dążeniach do samorealizacji, spełnienia na płaszczyźnie zawodowej, kolejnych szczeblach kariery i tylko kręcę głową. To pięknie, że robią to co lubią, tylko po co im do tego dziecko? Żeby udowodnić sobie i innym, że potrafią to pogodzić? To oczywiste, że młoda mama może pracować zawodowo, ale „tylko” pracować, a nie rzucać się w wir kariery, zapewniając pracodawcę, że jest dostępna 24 na dobę.
24 na dobę powinna być dostępna dla swojego dziecka.
Powinna mieć możliwość dotarcia do dziecka szybciej niż Pendolino, gdy dzieje mu się krzywda.
Powinna spędzać z nim tyle czasu, ile to tylko możliwe.
Nie musi rezygnować ze swoich pasji, ale dlaczego, na przykład nie może zarazić nimi dziecka? Nie musi kołkiem siedzieć w domu – nawet powinna wyjść gdzieś sama, tylko że te wyjścia nie mogą być codziennością.
Czasami myślę, że ten cały „protest song” wynika z błędnego założenia, że dziecko jest przeszkodą na drodze do… No właśnie: do czego?

Dziecko nie ogranicza świata, ono go otwiera.

Spotkałam J, dawną znajomą z pracy. Poinformowała mnie, że została babcią. Wykrzyknęłam, że to fantastycznie, i że gratuluję, i zapytałam jak się czuje młoda mama. Wiedziałam, że J marzyła o wnukach, znałam też jej córkę i pamiętam jak długo starała się o dziecko. Tymczasem J rozpłynęła się w zachwytach… przede wszystkim nad swoją córką: jaka to zaradna i przedsiębiorcza, jak szybko wróciła do pracy, jak „nie dała się zakopać w pieluchy”… Byłam zaskoczona, ale co mogłam powiedzieć? Że sama z chęcią zakopałam się w te pieluchy? Mało tego: wskoczyłam w nie z dziką radością, gotowa się wytarzać jak prosię w obierkach? Nie powiedziałam tego, bo pewnie uznałaby mnie za wariatkę, bo co, jeśli… to ja się mylę?
Wiele moich koleżanek podzielało podejście J do macierzyństwa. Pamiętam, gdy Wiktoria miała 3 latka, a Oliwia roczek. Spotkałam się z kilkoma znajomymi (też matkami) na kawie w ogródku, a dziewczynki jak zwykle wzięłam ze sobą. „Co, nie dałaś rady wyrwać się sama?” pyta D. „Dałam, ale nie chciałam” odpowiadam, ku zdziwieniu pozostałych. „Jak wytrzymałaś te trzy lata w domu? Ja bym zwariowała… Pewnie nie możesz się doczekać powrotu do pracy, co?” – pytają. „Tak naprawdę to wcale nie tęsknię za pracą. Jestem szczęśliwa spędzając czas z dziewczynkami.” „Ale przecież tak lubiłaś swoją pracę” nie poddają się. Nachyliłam się do moich koleżanek i dramatycznym szeptem oznajmiłam: „To co powiem będzie dla was szokiem: moje dzieci lubię jeszcze bardziej…”
Żeby była jasność: nie wciskam ludziom najświeższych informacji o zupkach, kupkach i kolkach. Nigdy tego nie robiłam i robić nie zamierzam. Nie opowiadam o swoich dzieciach, chyba że ktoś zada mi konkretne pytanie na ich temat.
Co nie znaczy, że sama nie lubię słuchać/czytać o innych dzieciach. Oczywiście w zdrowych dawkach. Chciałabym dowiedzieć się o waszych dzieciach trochę więcej, tyle na ile to możliwe, bo wiem, że wszystkie chronimy naszą prywatność. Chciałabym, na przykład dowiedzieć się czegoś o Dziubasowym Bobie, bo jest w wieku Tamalugi i fajnie byłoby wiedzieć, że na przykład nie ja jedyna walczę z obsesją otwierania szuflad. Albo czy Bob też ma ulubiony ciuch, który uparcie przynosi, (czy to kwestia wieku, czy dotyczy tylko dziewczynek:). Albo czy Bob też mówi po czesku, czy też ma taką fazę na taniec, itd..
W internecie natrafiam na dwa rodzaje blogów „dziecięcych”. W jednym przypadku mamuśki są wszystkowiedzącymi ekspertkami i udzielają (o zgrozo) rad i pouczeń. Takie blogi omijam szerokim kliknięciem. Drugi rodzaj to mamuśki dzielące się ze światem każdym dniem z życia swojego dziecka, każdym najmniejszym wydarzeniem. Śmieszą mnie takie blogi, ale jestem w stanie owe mamuśki zrozumieć. Zwłaszcza, gdy jest to ich pierwsze i jedyne dziecko. Wpisy mogą irytować i zwyczajnie wkurzać, ale trzeba przyznać im jedno: bije od nich wielka miłość. Często takie wpisy są rodzajem pamiętnika – czas zapiernicza jak szalony i tak wiele rzeczy nam ucieka. Rzeczy najważniejszych, takich właśnie jak zupka, kupka i kolka, ale też pierwszy kroczek, pierwsze słowo… Bo, tak z ręką na sercu: co może być ważniejszego dla młodej mamy? A, że to matki – wariatki? Co z tego?! Kto ma wariować na punkcie dziecka, jak nie matka? Od tego one są. Od tego jesteśmy.
Ostatnio jakaś mama napisała na swoim blogu, że gdy urodził się jej syn, to myślała, że jest jedynym dzieckiem w całym szpitalu i była zdziwiona, gdy lekarz uświadomił jej obecność innych dzieci. Wpis szczery i w żartobliwym tonie, ale w komentarzach już pojawiły się protesty. „Na szczęście nie każda matka myśli tak jak ty” pisze jedna. „Na szczęście albo na nieszczęście – zależy jak na to patrzeć” odparła autorka celnym zdaniem. No, bo idąc tym tropem można zadać sobie pytanie skąd biorą się dzieci niekochane? Znieczulica? Patologia? Może za bardzo się zapędzam, ale coś w tym jest. A może piszę z punktu widzenia dziecka, którego mama postawiła na karierę, i które widywało ją rzadko? Nie wiem, może… Ale właśnie dlatego mam pełne prawo zwrócić się do tych mam wyzwolonych, dopóki nie jest za późno.

Pasja, radocha i licencjat o żarciu, czyli Wieczni Workerzy

My job is my life, czyli „wieczni workerzy”. Znacie kogoś takiego? A może sami tacy jesteście? No, przyznać się!:) Zwykłych workerów od wiecznych workerów odróżnia to, że ci pierwsi potrafią zamknąć drzwi swojego biura i prowadzić normalne życie prywatne. Owszem, czasami na spotkaniu z przyjaciółmi ponabijają się z szefa, czy rzucą jakąś pracowniczą anegdotkę, ale to na tyle. Wieczni workerzy, natomiast, żyją swoją pracą, i nijak nie potrafią jej oddzielić od całej reszty. I nie mam tu na myśli tak odpowiedzialnych zawodów jak np. lekarz, któremu nawet w domu, naprawdę trudno jest zapomnieć o pracy. Mam na myśli ludzi, którzy uwielbiają pracować, obojętnie gdzie. Tyle samo zaangażowania włożą w grabienie liści, co w przerzucanie papierków na biurku, i, co ważniejsze – sprawia im to taką samą radochę. Mam znajomą, którą spotykam sporadycznie, podczas zakupów w sklepie. Proste pytanie „Co słychać” nastręcza mi sporych problemów. Normalnie boję się zapytać! Milczę, więc, ale to i tak nie działa, bo ona zaczyna sama opowiadać. O czym? No, oczywiście o swojej pracy… Kogo zwolnili, kogo przyjęli, kto komu podkłada świnię itd…Tak, jakby nic innego w jej życiu się nie działo.

Na studiach miałam koleżankę, nazwijmy ją Madzia, której życiowym celem było znalezienie pracy. Miała też wyjątkowy dar naginania własnych aspiracji do realiów rynku, więc gdy zahaczyła się w dogorywającej budzie z hot-dogami, stwierdziła, że właśnie ta praca jest szczytem jej marzeń… Z uśmiechem na ustach dojeżdżała dwoma autobusami na drugi koniec miasta. Wymyślała promocje i degustacje. Przebierała się za hot-doga… I – uwaga – najlepsze: postanowiła na ten temat napisać pracę licencjacką! Musiała tylko jakoś nagiąć temat do naszego kierunku. I co? I nic. Buda padła, pomimo jej usilnych starań i Madzia znów stała się bezrobotna. Na chwilę. Szybko pocieszyła się w ramionach stoiska z wyciskanymi sokami. No, i odtąd to właśnie TA praca stała się szczytem jej marzeń. A, że dzięki zaangażowaniu i dostępności 24/h (nawet podczas wykładów odbierała telefon i udzielała instrukcji mniej zaangażowanym pracownikom) szybko awansowała na kierowniczkę stoiska. Nic to, że stoisko miało metr na metr, i stało pośrodku ruchliwej galerii. I nic to, że „pod sobą” miała tylko dwóch pracowników. Madzia była wniebowzięta i woda sodowa uderzyła jej do głowy. O czym w końcu pisała pracę – nie pamiętam.

Mój sąsiad i dobry kolega , nazwijmy go Tadzik, jest modelowym przykładem wiecznego workera. Od kiedy się znamy (jakieś 3 lata) czterokrotnie zmieniał pracę, a każda była „tą jedyną”. Z Tadzikiem nie pogada się o filmie, książce, pasjach czy nawet o pogodzie. Jego wypowiedź w każdej z tych dziedzin ogranicza się do dwóch zdań. Potem, jak zwykle schodzi na pracę. I tak, chcąc nie chcąc dowiaduję się, że ma urwanie głowy, że zepsuła się im kopiarka, że szefowa ma urodziny i że podobno „będą cięcia” i trochę się obawia… Kiwam głową, a w duchu myślę „Czego się boisz? Gdzie oni znajdą drugiego takiego jelenia?!” Najzabawniejsze jest to, że Tadzik ciągle na tę pracę narzeka. To zresztą typowe u wiecznych workerów. Czują się niedoceniani, za mało zarabiają, za dużo mają na głowie, muszą być ciągle dostępni itp., itd… A spróbuj im powiedzieć: – „To rzuć to w diabły!” Popatrzą na ciebie jak na przybysza z obcej planety. Co odważniejsi przytakną: – „Masz rację, masz rację”, po czym oddalą się w kierunku domu, stwierdzając, że muszą jeszcze wysłać e-mail do klienta. Nieuleczalne przypadki.

Dziwni sąsiedzi. Każdy z nas ma przynajmniej jednego…

Moja babcia Maria, zawsze powtarzała, że z sąsiadami najlepiej poprzestać na „dzień dobry”. Ta złota rada przyświecała mi przez większość życia, zwłaszcza, że miałam ku temu powody. „Dzień dobry. Jaka pani córeczka już duża. Zaraz przesunę ten rower. Tak, mogę pożyczyć klucz od strychu”. Uprzejmie, lecz zdawkowo. Miło, lecz na dystans. Niestety, czasami to nie wystarczy. Czasami ktoś nastąpi buciorami na nasz próg. Czasami wlezie do środka. Chcemy, czy nie, ingeruje w nasze życie, podkłada przysłowiową świnię, depcze prywatność. Tymi buciorami, rzecz jasna. Najlepiej wyplątać się z tego, możliwie szybko i możliwie bezboleśnie. Najlepiej postawić jasne granice, bo może zrobić się naprawdę niebezpiecznie.

Opowieść I

Gdy miałam 17 lat, do mojego bloku, klatkę obok, tuż za ścianę, wprowadziły się dwie starsze panie. Siostry. Dewotki. Pałające nieskrywaną niechęcią do kobiet, w przedziale wiekowym 15 – 40. Ja stałam się ich najbliższym, przez co kłującym w oczy, celem. Nauczona szacunku do starszych, chociaż czasami niesforna i zbuntowana, byłam jednak grzeczna i cierpliwie znosiłam komentarze obu pań. Gdy mówiły mi wprost, jak źle się prowadzę, całując się pod klatką ze swoim chłopakiem, wzruszałam po prostu ramionami. Chociaż już wtedy się we mnie gotowało. Panie, rozochocone brakiem reakcji, posuwały się powoli dalej. Czatowały na moją zmęczoną mamę, wracającą z pracy, by uraczyć ją codzienną dawką informacji na mój temat. Gdy któregoś dnia nakazała im się odpieprzyć i pilnować własnego nosa, sięgnęły po grubszy kaliber. Owe panie miały kota. Białego persa, któremu współczułam właścicielek, i który często uciekał, czemu się akurat nie dziwiłam. Zawsze podbiegał do mnie, a ja, choć przez chwilę mogłam zanurzyć dłonie w puszystej sierści i podrapać go za uchem. Przez chwilę, dopóki któraś z nich nie wyjrzała przez okno. Wtedy sypały się na moją głowę wyzwiska i groźby. Któregoś razu, wieczorem, oglądałyśmy z mamą jakiś film, gdy usłyszałyśmy walenie do drzwi. Jedna z naszych uroczych sąsiadek, wtargnęła do mieszkania, krzycząc, że zabiłam jej kota. Byłyśmy w szoku. Okazało się, że Puszka nie ma od dwóch dni, a dzisiaj znalazły za garażami kłęby białej sierści. Sąsiadka nie dopuściła nas do głosu, twierdząc, że jestem satanistką i spaliłam ich kota na czarnej mszy… Jeśli mama coś wcześniej podejrzewała, to teraz nabrała pewności, że mamy za ścianą psychopatki. Wiele można było o mnie powiedzieć, ale nigdy tego, że skrzywdziłabym psa, czy kota. Miłość do zwierząt zaszczepioną miałam od dzieciństwa. Wtedy, w przedpokoju, po raz pierwszy widziałam moją matkę w akcji. Moją matkę – oazę spokoju, królową cierpliwości. Dosłownie wypchnęła kobietę jednym zdecydowanym szarpnięciem. Po tym wydarzeniu przez jakiś czas był spokój. Mama wyprowadziła się do Nowego Jorku, ja zostałam, wyszłam za mąż, urodziłam dwie córki. Gdy dziewczynki były małe, sąsiadki wyraźnie – jak mi się wydawało – dążyły do zgody. Nie chowałam urazy – nigdy tego nie robię. Pomyślałam: są coraz starsze, a życie za krótkie na pielęgnowanie złych emocji. Nie protestowałam więc, gdy zaczepiały moje dzieci, gdy dawały im słodycze (które wyrzucałam do śmieci). Jednak wiedziałam, że ciągle coś z nimi nie tak. Którejś nocy jedna z sąsiadek zasłabła i druga wezwała pogotowie. Gdy pod ich domem pojawiła się karetka, nie wpuściła sanitariuszy do środka. Przyszła za to do mnie (była 2 nad ranem!) i poinformowała, że oni, tak naprawdę nie byli z pogotowia, tylko z ruskiej mafii. Pośród sprzętu mieli ukryte kałasznikowy, ale ona ich przejrzała. Była sprytniejsza. Innym razem zadzwoniła do moich drzwi, a gdy otworzyłam, po prostu władowała się do środka wymachując jakimś wahadełkiem. Wlazła do pokoju, podeszła do akwarium z rybkami i nakazała je natychmiast zlikwidować, bo zaburzają pozytywne wibracje w jej mieszkaniu… Dwa lata później, obie sąsiadki wyprowadziły się, odstępując mieszkanie wnukowi. I wiecie co? Trzy miesiące temu wyglądam przez okno, i co widzę? Jedną z nich!!! Myślałam, że ten horror mam już za sobą! W pierwszej chwili miałam ochotę wybiec przed blok, i porządnie nią potrząsnąć, ale… dobrze, że tego nie zrobiłam. Gdy ochłonęłam już nieco, przyjrzałam się bliżej sytuacji… Jest stara, samotna i chora na Alzheimera. Gdy szła z opiekunką,uśmiechnęłam się do niej i pogłaskałam po ręce.

Opowieść II

Gdy moje najstarsze dziewczyny mały 7 i 5 lat, do klatki obok wprowadziła się Bożena. Próbowałam pozostać przy zdawkowym „dzień dobry”, ale nie udało się. Głównie dlatego, że też miała dwie córki, 12 letnią Nikolę i 6 letnią Jagodę. Jagoda bawiła się z moimi dziewczynkami, więc chcąc, nie chcąc, spotykałam się z Bożeną. Przeprowadzili się ze wsi, z drugiego końca Polski, by – jak dowiedziałam się dużo później – uciec od wierzycieli. Bożena wydawała się sympatyczna, ale wścibska i ciekawska. Już pierwszego dnia wprosiła się na kawę. Z kawy zrobiły się drinki, chociaż właściwie tylko dla mnie, bo ona waliła wielkie lufy z kieliszka. Okazała się przy tym, prawdziwym wampirem energetycznym, obarczającym mnie wszystkimi swoimi problemami, i szukającym u mnie ich rozwiązania. Głowa bolała mnie cały następny dzień, nie z powodu kaca – wypiłam może ze trzy drinki – ale właśnie z powodu samej Bożeny. Nie nacieszyłam się długo spokojem, bo wieczorem znowu wpadła z flaszką. Próbowałam jej wytłumaczyć, że ja piję alkohol tylko okazyjnie, ale spojrzała na mnie, jak na kosmitkę. Spędziłam więc kolejny męczący wieczór, udając że piję równo z nią, i wściekając się na samą siebie, za brak stanowczości. Trzeci dzień – powtórka z rozrywki. Czwartego dnia, po prostu zgasiłam światła i udawałam, że nie ma nas w domu… Wyobrażacie sobie? Jakby tego było mało, zaczynałam mieć serdecznie dosyć jej starszej córki, całymi dniami wiszącej na moim kuchennym parapecie. Był środek lata, więc otwierałam okno na oścież, a Nikola, górną połową ciała praktycznie przebywała w mojej kuchni, komentując wszystko, co robię. „O, gotujesz coś ciocia (!) O, piszesz coś, a co tam piszesz? O, malujesz paznokcie, pomalujesz mi też?” Wiedziałam, że muszę to jakoś załatwić, że muszę z Bożeną poważnie porozmawiać. Odwiedziłam ją w sobotę rano. Cały piątek przygotowywałam przemowę. Stałam w jej pokoju, odetchnęłam głęboko i powiedziałam, co miałam powiedzieć. Że nie pijam codziennie alkoholu. Że mam prawo do prywatności. Że, w przeciwieństwie do niej pracuję, i że czas po pracy chcę poświęcać moim córkom. „O.K.” – powiedziała Bożena. „Czy możesz Nikoli pomóc w angielskim, bo jakoś sobie nie radzi?” Kompletnie zbiła mnie z tropu. I co? A jak myślicie? Zgodziłam się, jak ta durna! Bożena w ogóle nie przejęła się tym, co powiedziałam, tylko obarczyła mnie kolejnym problemem! Już na pierwszej „lekcji” było jasne, że Nikola ma dużo większy problem, niż się spodziewałam. Tu nie chodziło o pomoc w angielskim, ale o nauczenie jej tego języka od podstaw! Czy możecie sobie wyobrazić, że nastolatka, w XXI wieku, nie wie co znaczy „yes”?! No właśnie… Po zajęciach, z których nic nie wynosiła, czułam się, jakby przejechał po mnie czołg. Naświetliłam problem Bożenie, ale – ojej, naprawdę? – miała to gdzieś. Jedyne, co od niej usłyszałam, to: „A mogłabyś też pomóc jej w innych przedmiotach?” Nożesz, kur..a! Opadły mi ręce. „Nie, nie mogłabym” – powiedziałam. „Nie mam na to czasu. Mam małe dzieci, którymi muszę się zająć, pracę i własne problemy.” A ona na to: „O.K. No to może chociaż porozmawiasz z Nikolą o dojrzewaniu? Wiesz, ona akurat jest w takim wieku…” Wyszłam. Nigdy więcej nie nawiązałam z nią kontaktu. Zapomniałam dodać, że Bożena wraz z mężem, prosili jeszcze żebym wzięła dla nich kredyt, bo „tragicznie u nich finansowo”. Nie wiem jak zdobyłam się na odwagę, ale wypaliłam, że nie mają na jedzenie, ale na wódę zawsze. I tak skończyła się nasza znajomość. Wkrótce zresztą wyprowadzili się znowu, uciekając przed kolejnymi wierzycielami.

Opowieść III

Sąsiadka, która mieszka w moim bloku, na ostatnim piętrze od… kiedy pamiętam, od zawsze. Jest czepialska i złośliwa właściwie bez powodu. Czerpie satysfakcję, gdy zamknie komuś drzwi przed nosem, gdy ochrzani właścicieli psów, biegających bez smyczy. Codziennie uprawia „jogging”, co jej się chwali, bo dobiega do siedemdziesiątki. Ma na twarzy kilogramy tapety, skrapia się tanimi perfumami (po jej przejściu trzeba wietrzyć klatkę) i twierdzi, że cała męska połowa sąsiadów chce ją zgwałcić… Mieszka sama, co daje jej pretekst do proszenia mężczyzn o „drobne przysługi”, i otwiera im drzwi w negliżu. Lubi chwalić się swoim synem, Mareczkiem, mieszkającym za granicą, że taki przystojny, a nie może sobie kobiety znaleźć, że ma fajnych kolegów w mundurach, że chodzi do modnych klubów. Wszyscy, poza nią wiedzą, że Mareczek jest gejem, ale nikt jej tego nigdy nie powiedział.

No, dobra. Rozpisałam się strasznie, jak zwykle. Jeśli teraz nie przerwę, to nigdy nie skończę, bo w miarę opowiadania, w mojej głowie pojawiają się kolejne „przypadki”. Co by jednak skończyć jakimś optymistycznym akcentem, muszę dodać, że zdecydowana większość sąsiadów to porządni ludzie. No i, jakby nie było, tak poznałam mojego Tomka: też był moim sąsiadem:)

Klaskanie i… miazga z pomidora, czyli moje 5 dni w marketingu

Do podjęcia tego tematu natchnął mnie (nieświadomie) pierwszy gość na moim blogu. Powinnam raczej napisać „gościówa”, ale brzmi okropnie. Gość miły i niespodziewany, do którego pospieszyłam z rewizytą. I tak oto, natknęłam się na wpis o interesującym „interwju”. Przypomniałam sobie natychmiast moje własne rozmowy w sprawie pracy – niektóre stresujące, niektóre żenujące, a niektóre po prostu śmieszne. Przypomniałam sobie pewne spotkanie sprzed lat, i „pracę”, którą wówczas podjęłam. Ale po kolei.

Jak już wspominałam, moje dzieciństwo przypadało na czasy PRL-u. Zaczynałam ostatni rok szkoły podstawowej, gdy gdzieś w Niemczech burzono mur. Pierwsze lata demokratycznej wolności to lata liceum. Wtedy właśnie, przed zszokowanym społeczeństwem zaczęły otwierać się nowe możliwości. Niestety, takie możliwości otworzyły się też przed samozwańczymi „firmami”, szukającymi jeleni i bazującymi na naiwniakach. I tak zrodzili się pierwsi akwizytorzy. Nie było internetu, więc firmy wciskające ludziom buble, poszukiwały pracowników do czarnej roboty, ogłaszając się w lokalnej prasie. Ja sama dowiedziałam się od „brata znajomego mojej znajomej”, a ponieważ wici rozpuszczano w wąskich gronach – na rozmowę kwalifikacyjną ruszyliśmy całą paczką. Byłam więc ja i mój ówczesny chłopak Paweł. Była Aśka ze swoim chłopakiem Piotrem i jeszcze ze trzech znajomych. Wszyscy byliśmy mniej więcej w tym samym wieku, wielu jeszcze się uczyło, więc właściwie poszukiwaliśmy pracy tylko na wakacje. Mieliśmy rzut beretem, bo firma „E” mieściła się w naszej dzielnicy. Szliśmy weseli, zgodni, wygłupialiśmy się po drodze. Nie mieliśmy pojęcia o charakterze tej pracy. Nieliczni z nas, którzy byli szczęśliwymi posiadaczami telefonów, próbowali dowiedzieć się czegoś tą drogą, ale usłyszeli tylko, że mają się stawić na spotkanie. W ogłoszeniu było: „Młodych, ambitnych zatrudnimy”. W podobnym tonie, zresztą, wyglądało wówczas 80% ogłoszeń. Równie dobrze mogło to oznaczać burdel, co składanie długopisów.

No i wchodzimy, my, młodzi i ambitni, acz w dżinsach i na luzie. A tam, panie, Wersal! Wszyscy w koszulach, garniturach, spódnicach, szpilkach… Nie zdążyłam nawet poczuć się nieswojo, bo zaczęło się prawdziwe przedstawienie. Tłumek rozstąpił się, a na środek sali wyskoczyło dwóch (jak się później okazało) Jacków. Duży i mały. Duży zdjął marynarkę i zaczął wymachiwać nią nad głową, mały w tym czasie zagrzewał zebranych do oklasków. „Dzisiaj świętujemy” – krzyczeli. „Świętujemy 50 sztuk sprzedanych okularów! 75 sztuk dekoratorów! 80 sztuk rolerów! Hurraaaa!” „Chryste. To sekta” – szepnęłam do Aśki, a Jacki tymczasem wyłowili z tłumu jakieś 3 osoby. „Oto oniiii!” – darli się. „To nasi wspaniali sprzedawcy! Marek, Kasia i Janek! Duże brawa dla nich! Ogromne brawa!” Szoł trwał około 20 minut. Przez pierwsze dziesięć bałam się poruszyć. Przez następne 10 zbierałam z podłogi półkę, która mi opadła.

Moja paczka zgodnie przyznała, że nie ma zamiaru w to wchodzić. Przez cały weekend nabijaliśmy się ze spotkania. Nikt z nas nie przyznał, że jego atmosfera trochę nam się udzieliła. Każdy zamarzył, że zostanie super sprzedawcą i to dla niego będą klaskać następnym razem. Chyba nie byliśmy nawet zdziwieni, gdy w poniedziałek spotkaliśmy się w firmie w komplecie. Postanowiliśmy ruszyć razem, zawsze to raźniej niż w pojedynkę. Dostaliśmy durne identyfikatory z imieniem i nazwiskiem oraz torbę wypchaną towarem, po kilkanaście sztuk każdego z trzech gadżetów. Był to: dekorator (przedziwny przyrząd do wycinania wzorków w pomidorach), roler (wałek do czyszczenia ubrań) no i te nieszczęsne okulary, które miały być hitem, a których nikt nie chciał kupować. Niestety, już po godzinie „handlowania” wdarła się zazdrość i rozstaliśmy się pokłóceni. Nasza czwórka rozdzieliła się: ja zostałam z Aśką, a Piotrek z Pawłem. Pierwszego dnia nawet nieźle nam poszło. Głównie dlatego, że zaatakowałyśmy zakład, w którym pracowała mama Aśki. Opchnęłyśmy kilkanaście dekoratorów i ze cztery rolery (niech Bóg nam wybaczy). Z każdym dniem było jednak coraz gorzej, snułyśmy się po ulicach bez pomysłu. Jeden taksówkarz obiecał, że weźmie 2 pary okularów, więc czatowałyśmy na niego jak głupie. Doszło do tego, że widząc nas w lusterku, po prostu uciekał z postoju!

Któregoś razu, zmęczone i zrezygnowane postanowiłyśmy sprzedać dekoratory w warzywniaku. Schodziło się do niego schodkami, więc nie miałyśmy możliwości zobaczenia z ulicy, kto jest sprzedawcą. Zaczęłyśmy schodzić powoli, najpierw Aśka, a ja tuż za nią. Gdy byłam w połowie schodów, ona już była na dole i widząc przystojnego sprzedawcę, postanowiła się wycofać. Szkoda, że o tym nie wiedziałam, bo wpadłam na nią i obie sturlałyśmy się wprost pod ladę. Myślałam, że spalę się ze wstydu. Natomiast Aśka, z powodów dla mnie kompletnie niezrozumiałych, postanowiła jednak spróbować. Wstała, otrzepała się i zaczęła narzuconą nam przez Jacków, formułkę. „Dzień dobry, jesteśmy przedstawicielkami firmy mareki..marike..makiter… spojrzała na mnie w panice. „Marketingowej!”- krzyknęłam. „Tak. Margitenkowej.” – przytaknęła. Jezu. Marzyłam tylko żeby stamtąd wyjść.

Czwartego dnia wpadłyśmy na genialny, jak nam się wydawało, pomysł i pojechałyśmy pod granicę, na niemiecki bazar. Usiadłyśmy na murku żeby zebrać myśli i… zobaczyłyśmy Piotrka i Pawła. Na tym samym murku, 10 metrów dalej. Najbezczelniej w świecie wyjęli towar, a na karteczkach wypisali ceny w niemieckich markach… Ogarnęła nas taka głupawka, że nie mogłyśmy przestać się śmiać. Jakby tego było mało, Paweł wyjął jeden dekorator i zaczął go głośno reklamować. Trzeba przyznać, że miał gadane – wokół niego zebrał się już spory tłumek. „Proszę państwa, proszę spojrzeć: piękny czerwony pomidorek” (skąd on go wziął?!). „Ale może być jeszcze piękniejszy na naszym talerzu! Wystarczy położyć go, o tutaj… i…” (Tu spojrzał w naszą stronę triumfalnie), „i… ciach!” I wtedy reklamowany dekorator dosłownie rozpadł się w jego rękach, robiąc miazgę z pomidora i brudząc nim kilka osób! Tego już było za wiele: dosłownie tarzałyśmy się z Aśką ze śmiechu.

Piątego dnia przyszła totalna klęska, a wraz z nią koniec naszych marzeń o karierze i klaskaniu. Nie sprzedałyśmy ani jednej sztuki. Zrezygnowane, wydałyśmy ostatnie pieniądze zarobione poprzedniego dnia, na karuzelę. Kręciłyśmy się w kółko, ściskając na kolanach torby z cennymi bublami. Tak więc, przy zdaniu towaru musiałyśmy jeszcze za niego dopłacić. I to koniec mojej pięciodniowej pracy w charakterze akwizytora. Gdy tylko sobie o niej przypomniałam, to dostałam ataku śmiechu i musiałam o tym napisać.